MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kłótnie przy toaście

Redakcja
Podczas kolacji Bułgarka nie chce siedzieć obok Rosjanina, Turek nie znosi Francuzów, a wszyscy nie tolerują Amerykanów

EWA ŁOSIŃSKA

EWA ŁOSIŃSKA

Podczas kolacji Bułgarka nie chce siedzieć obok Rosjanina,

Turek nie znosi Francuzów, a wszyscy nie tolerują Amerykanów

   Nie każdy Polak wznieca powstania, większość Czechów nie przypomina Szwejka, a gros Francuzów nie wielbi Napoleona. Jednak narodowe etykietki, nie zawsze przyjemne, ułatwiają czasem orientację w świecie. A że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością? Niby to wiemy, ale niełatwo zmienić takie schematy myślenia.
   Jednak są tacy, którzy próbują sobie z nimi poradzić. Jak grecki profesor Anthony Molho, szef Akademii Historii Europejskiej we Florencji. Wierzy, że warto poprawiać podręczniki i edukować nauczycieli, a także dziennikarzy, by pozbyć się przynajmniej części stereotypów, które mają swój udział w wielu konfliktach na naszym kontynencie. Naukowiec zgadza się jednak, że nierzadko nawet stereotypy są lepsze niż brak jakiejkolwiek wiedzy i zainteresowania obcym.
   Dlatego do podobnych rozważań akademia zaprasza co roku w czasie wakacji historyków i przedstawicieli mediów z całej Europy. Tym razem w greckiej Olimpii niemal 40 uczestników 10-dniowego seminarium próbowało przywiezione ze sobą stereotypy oswoić. I choć nikt nie miał złudzeń, że znikną bezpowrotnie, niektórym po raz pierwszy udało się je dostrzec. Także dlatego, że uważnie wysłuchali, co myślą o nich sąsiedzi.
   - Pamiętam, jak wstydziłam się, gdy przed laty podczas wywiadu z fińskim wiceministrem obrony od razu zaoferowano mi alkohol - mówi Monika Bednarczyk, dziennikarka radiowa z Wrocławia. - W ogóle nie przepadam za mocnymi trunkami - przekonywałam urzędnika. Ten spojrzał jednak na mnie uważnie i oświadczył: - Choćbyś zaprzeczała jeszcze gwałtowniej i tak wiem, że pijecie. A potem wyznał, że był kiedyś na hucznym polskim weselu w Białostockiem. Poddałam się - dodaje.
   - My też nie wylewamy za kołnierz - pociesza ją Pekka, nauczyciel z małego miasteczka na północy Finlandii. Tyle że to niezupełnie to, co Monika chciałaby o swej nacji na poważnym seminarium usłyszeć...
   - Spróbujcie sobie wyobrazić, że zamiast mówić przede wszystkim o historii własnego kraju, uczycie w szkole dziejów Europy, bez szczególnego nacisku na własne państwo i w taki sposób piszecie artykuły w prasie - zaproponował uczestnikom seminarium prof. Molho. Większość słuchaczy jego wykładu - głównie nauczycieli historii i wykładowców uniwersyteckich tego przedmiotu - miała problemy z uznaniem tego pomysłu za dobry. To musiałoby oznaczać rewolucję.
   - Jak mówić na lekcji historii od razu o całej Europie, skoro na początku uczniowie nawet nie wiedzą, że jesteśmy jej częścią? - zastanawia się Hana Svobodova z Czech, która już po raz drugi wybrała się na seminarium organizowane przez akademię. - Od najmłodszych lat nie czujemy się głównie Europejczykami. Czy to oznacza, że po każdej stronie konfliktu będą "nasi"? I skąd się w takim razie taki konflikt bierze?
   - A co z małym heimatem? - dopytuje się Martin Liepach, którego niemieccy przodkowie też nie do końca przygotowali do tak ambitnej wizji historii wspólnego europejskiego domu.
   - Wiem, że to niełatwe, ale spróbujcie się nad tym zastanowić w wolnej chwili - rozumie zastrzeżenia prof. Mohlo.
   Georgia Pavlou z Cypru, nauczycielka i mama pięciu pociech w wieku od dwóch do 16 lat, ma jeszcze poważniejsze wątpliwości. - Przecież często to nacjonalizm pomaga małym narodom i krajom w kształtowaniu własnej świadomości, odrębności, a czasem prowadzi do uzyskania niepodległości - mówi.
   Jak w przypadku cypryjskich Greków, którzy nadal chcą się od Turków zajmujących północną część wyspy odróżniać. I mają ku temu powody. Bo na stereotyp Turka-okupanta (zresztą czy to Europejczyk? - pytają Grecy) zajmujący pokaźną część wyspy Cypryjczycy z północy solidnie zapracowali. I obrazu tego nie zmieni w jednej chwili nawet jeden z najlepszych wykładowców zaproszonych do udziału w programie akademii, prof. Cemal Kafadar, Turek, na co dzień uczący na Harvardzie, który nie kryje sympatii do Greków.
   Naukowiec pytany, czy jego rodakom naprawdę zależy na wejściu do Unii Europejskiej i czy faktycznie czują się Europejczykami, mówi, że część Turków tak jednoznacznie nie definiuje swej tożsamości. - Teraz przystąpienie do UE to dla wielu osób po prostu kwestia prestiżu i ambicji. Zwłaszcza gdy Francuzi się temu sprzeciwiają - dodaje.
   Najbardziej dotknął zresztą profesora dobrze oddający siłę weta Paryża w sprawie członkostwa Turcji w Unii wywiad z Valerym Giscardem d'Estaing, byłym prezydentem Francji, nadany akurat w czasie trwania seminarium przez BBC. - Czy może pan sobie wyobrazić, że jeśli Turcja dołączy do UE, wkrótce jedną trzecią deputowanych Parlamentu Europejskiego stanowiliby jej obywatele? - zapytał dziennikarza francuski polityk. Nie powiedział wprost, że chodzi głównie o rozmiary kraju i religię większości jego mieszkańców.

Piwo nie zawsze pomaga

   Zbliżeniu między Europejczykami sprzyjają na szczęście rzeczy małe, zwłaszcza robione wspólnie. Lekko znużeni roztrząsaniem wad narodowych podręczników historii, przyszłym dziełem ich pisania na nowo i próbami zachowania dystansu do każdego możliwego wydarzenia z zakamarków naszych dziejów, próbujemy przegonić stereotypy czynem. Zwłaszcza że okazja jest niecodzienna - finał mistrzostw Europy w piłce nożnej z udziałem naszych gospodarzy - Greków. I choć Jaime, nauczyciel z hiszpańskiej Sewilli, uprzedza, że swym sąsiadom - Portugalczykom, którzy dzielnie stawiają czoła Grecji, kibicować nie zamierza, rodacy Figo wielkodusznie rozgrzeszają go przy stole za te preferencje. Przynajmniej póki żadna z ekip nie zdobywa gola.
   Kiedy Czeszka kupuje Austriakowi piwo, bo ten zapomniał z hotelu pieniędzy, wydaje się, że o międzynarodowych waśniach uda się zapomnieć na co najmniej kilka godzin.
   Jednak nawet w scenerii sportowego entuzjazmu gospodarzy, który udziela się i cudzoziemcom, negatywne obrazy innej nacji czyhają tuż za rogiem. Nie bledną nawet, gdy Grecy po raz pierwszy w swej historii sięgają po złoty medal. Siedząca obok mnie Francuzka, żona naukowca, który skądinąd urodził się w Polsce, a wychował w Niemczech, za kilka tygodni wybiera się do Krakowa. Pośpiesznie odkurzonym na tę okazję językiem Woltera wyrażam entuzjazm i zapewniam, że miasto, którego nie zna, bez wątpienia jej się spodoba.
   - Bardzo obawiam się tej wizyty w Polsce - mówi na to starsza dama. - Jesteście tacy nacjonalistyczni i antyeuropejscy!
   - Nie bardziej niż Francuzi - odpowiadam bez namysłu. Moja rozmówczyni, strapiona, przesiada się do kolejnego stolika. Wspólnego toastu za grecką jedenastkę raczej tym razem nie będzie. Dobrze, że nie powiedziałam, iż dwóch moich znajomych Francuzów głosuje na Le Pena - myślę. Choć to święta prawda, mogłaby w tej sytuacji zabrzmieć jak prowokacja. I nie pomogłaby raczej informacja, że jeden z owych dżentelmenów wcześniej wspierał komunistów, ale po pewnym czasie wybrał skrajnie przeciwny politycznie biegun. Co, oczywiście, nie zmienia faktu, że ogromna większość rodaków mej rozmówczyni Frontu Narodowego nie popiera.

Wszystko przez to imperium

   Na szczęście nikt inny z uczestników seminarium antyeuropejskich Polaków (reprezentowanych na seminarium w Grecji aż przez trzy osoby) się nie obawia. Nawet jeśli na kilku wykładach akademii w sali, gdzie odbywały się zajęcia, unosił się duch niechęci do "amerykańskiego imperium", które - jeśli wierzyć części prelegentów - bez oglądania się na innych ruszyło na Irak. Ta dotkliwa krytyka USA chwilowo łączy na potrzeby dyskusji niektórych reprezentantów europejskiej rodziny silniej niż wzajemna sympatia czy wspólnota interesów. Informacja, że Polacy nie tylko poparli operację iracką, ale mają też nad Zatoką Perską 2,5 tysiąca żołnierzy, u części nauczycieli wywołuje niedowierzanie.
   Cristina Maia, autorka najlepszych w Portugalii podręczników historii dla nastolatków, nigdy nie słyszała o biało-czerwonym kontyngencie w Iraku. - Co tam robicie? - pyta zaskoczona.
   - Dlaczego poparliście USA? - nie rozumie pacyfistka Gaetane de Lansalut, wywodząca się ze starego francuskiego rodu rycerskiego.
   Tłumaczenie, jakie polityczne korzyści dało Polsce dyplomatyczne i militarne poparcie Ameryki, nie budzi entuzjazmu, ale przynajmniej brzmi zrozumiale. Gorzej z próbą przypomnienia, że Saddam to zbrodniarz, terroryzm stanowi realne zagrożenie także dla Europy, a o przestrzeganie praw człowieka warto się upominać.
   - Stany Zjednoczone same nie respektują tych ideałów - twierdzi Ana Otasević, dziennikarka z Serbii. - W Kosowie w 1999 r. Amerykanie zabili wielu niewinnych ludzi. O tym, że wcześniej Miloszević wypędził z Kosowa kilkaset tysięcy muzułmanów, Ana nie mówi. - Ludzie opuszczali Kosowo, bo Amerykanie ich bombardowali. A teraz w prowincji jest gorzej niż przed interwencją - przekonuje. - NATO nie zapewniło Serbom bezpieczeństwa, choć to nam obiecano.
   Przekonanie o tym, że operacja w Kosowie (a tym bardziej w Iraku) to oczywiste złamanie prawa międzynarodowego, dzieli z mieszkającą na co dzień w Paryżu Serbką (która nawet z oddali nie wyobraża sobie rodzimego kraju bez Kosowa) znany prawnik prof. Pierre Dupuy, współpracujący z Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze. Jego rzeczowa krytyka decyzji USA wywołuje jednak entuzjazm u osób, które antyamerykańskie stereotypy już przyswoiły.
   Czy nawet znaczna liczba ofiar czystki etnicznej i właśnie łamanie praw człowieka nie uzasadnia interwencji z zewnątrz? - Takich argumentów używał kiedyś Hitler - obrusza się austriacki nauczyciel akademicki Jurgen Weber na tak zadane pytanie. Trudno dyskutować po takim oświadczeniu, bo przywołanie Hitlera zmroziło atmosferę.
   Ameryka chwilowo przegrała wśród uczestników seminarium. Zwłaszcza w oczach Olsiego Jazexhi z Albanii, który najgłośniej dziękuje francuskiemu profesorowi za wykład. Olsi, regularnie podkreślający, że jest muzułmaninem, zapomniał już, iż kilka minut wcześniej powiedział nauczycielce znad Sekwany, że... nienawidzi Francji. Za to, jak źle - według niego - traktowani tam są muzułmanie. Na razie Olsi jest jednak z Francją przeciwko Ameryce.
   Podobnie myśli zresztą Włoszka z Turynu, która nie lubi Berlusconiego. A skoro ten poparł Busha, ona musi nie zgadzać się z polityką USA - tłumaczy.
   Prócz Polaków i Litwina, który przekonuje, że "jest wdzięczny Ameryce, bo ma za co", tylko Bułgarka Galina Naumova wyjaśnia, dlaczego jej rodacy w Iraku zostaną. A Svetlana Andersone, Rosjanka mieszkająca na Łotwie, mówi, iż skoro USA, nie czekając na zgodę ONZ, interweniują w różnych krajach, to Rosja z pewnością może uznać, że jej tym bardziej wolno interweniować we własnym kraju. Zatem, zdaniem Svetlany, postępowanie w Czeczenii da się uzasadnić.

Wielki naród i jego język

   Taka deklaracja wywołuje burzę wśród historyków i dziennikarzy. Najbardziej jednak zaskakująco brzmi zdanie kolegi Svetlany, Dmitrija Martaksa, także rosyjskiego dziennikarza z Łotwy. Młody człowiek twierdzi, iż Rosja jest w czasie Europejskiej Akademii dyskryminowana, a uczestnicy seminarium są do Rosjan uprzedzeni.
   Dlaczego? - Bez przerwy ktoś mówi mi tu, jaki Związek Radziecki był straszny. Wszystko tylko złe i złe. Po co w ogóle o tym rozmawiać? Czy nie lepiej mówić wyłącznie o przyszłości? - pyta Dmitrij. - Najlepiej zapomnieć o historii. Dopiero kolejne pokolenia będą mogły o niej spokojnie rozmawiać.
   Ta propozycja nie budzi, ku zdumieniu dziennikarza, entuzjazmu. Podobnie jak narzekania na rzekome antyrosyjskie stereotypy wokół.
   Dyskutantom, którzy proszą o przykłady owych uprzedzeń, Rosjanin tłumaczy, iż najbardziej wrogo zachowuje się nauczycielka z Bułgarii, która zaprzecza, jakoby jej kraj kiedykolwiek dobrowolnie chciał dołączyć do grona "szczęśliwych" sowieckich republik.
   - Było dokładnie odwrotnie. To ZSRR próbował nas do tego zmusić - upiera się Bułgarka. - Korzystasz z niewłaściwych źródeł informacji - orzeka Dmitrij, którego przekonaniami dyskusja nie zdołała zachwiać. Tym bardziej że - jak wyznaje - jako rosyjski dziennikarz dyskryminowany jest nie tylko w Grecji, ale i na Łotwie. Języka łotewskiego, rzecz jasna, uczyć się nie myśli. Bo i po co, skoro zna rosyjski?
   Nie on jeden, jak się okazuje, jest przekonany, że to podstawa międzynarodowej komunikacji. Gdy prof. Mohlo obok królującego na seminarium angielskiego dopuszcza możliwość dyskusji po francusku, Natalia, Rosjanka z Mołdawii, proponuje: - Następne spotkanie zróbmy po rosyjsku. Rosjanie to największy i najwspanialszy naród - nie ma wątpliwości. A to, że nawet 1/4 uczestników akademii rosyjskiego nie zna, a cześć z tej garstki (ta z byłego bloku wschodniego) dodatkowo odmawia posługiwania się nim? Na szczęście propozycję Natalii uznano za żart.
   Zresztą z tą propozycją nie godzą się nawet niektórzy reprezentanci narodu rosyjskiego. Veera Korelskaja, która przyjechała z Estonii, choć jest Rosjanką, nie tylko zna język tego kraju, ale po estońsku uczy w szkole, w której pracuje. I nie wietrzy wszędzie antyrosyjskich uprzedzeń. - Chcę szlifować swój angielski. Nie zgadzam się na wykłady po rosyjsku - protestuje.
   - Stereotypów pozbyć się niełatwo. Do wspólnego domu wnosimy je wszyscy - podsumowuje spotkanie prof. Mohlo. Tylko co z nimi zrobimy?
   Niektóre, także narodowe, można spróbować wyśmiać. Dobrze radzi sobie z tym Aleksandra Ajdanić, dziennikarka z Belgradu, która tłumaczy, jak - w myśl popularnego w Serbii scenariusza - przebiegać będzie ewolucja Unii Europejskiej. 2010 rok - Serbia zostaje częścią wspólnoty. 2015 rok - ponad połowę stanowisk we władzach UE zajmują Serbowie, którzy regularnie zatrudniają w rozmaitych wspólnotowych instytucjach głównie swych krewnych. 2025 rok - serbo-chorwacki zostaje proklamowany oficjalnym językiem Unii. 2035 rok - Francja, Wielka Brytania i Niemcy występują z UE i wprowadzają wizy dla obywateli Unii.
   Ten porywający scenariusz odświeża atmosferę dyskusji. Znowu są wśród uczestników seminarium chętni, by prowadzić lekcje historii europejskiej z wielu perspektyw jednocześnie. - Czy to ważne, który król wygrał bitwę? - pyta Adele z Florencji. - Może i nie takie ważne, ale nikt nie lubi przegrywać - mówi Karolina z Hiszpanii, która karierę nauczycielki historii dopiero zaczyna.
   Ale emocje opadają powoli. Bułgarka nie chce siedzieć koło Rosjanina przy kolacji. Wspólny wykład rosyjsko-bułgarskiej historii na razie w tym duecie raczej nie powstanie.
   Za to pojawia się szansa na kawałek polsko-ukraińskiej współpracy. - Przeczytaj mój artykuł - Aleksander Osipian, historyk z Ukrainy, podaje mi 30-stronicowy tekst o czystkach etnicznych na naszym wspólnym pograniczu z lat 1939-47.
   - Dowiedziałem się o tym, co się działo na Wołyniu, dopiero rok temu, przy okazji wizyty prezydenta Kwaśniewskiego na Ukrainie - mówi. - A co było przez lata w waszych podręcznikach historii na ten temat? - Niczego nie było - odpowiada Aleksander. - Teraz zaczynamy "odświeżać" pamięć.
   Dlatego mój sąsiad nie ma uprzedzeń do Polaków, bo i skąd, skoro wzajemnych win w jego podręcznikach nie było. Zresztą czas działa na naszą korzyść. Francuska żona znanego profesora, która jeszcze kilka dni wcześniej obawiała się wyjazdu do Krakowa, okazuje się pod koniec seminarium sympatyczną niewiastą. Prosi nawet o listę niedrogich hoteli pod Wawelem, bo ostatecznie z wyprawy do Polski nie zrezygnowała. Więc może ten niedoszły toast za złotą grecką jedenastkę jednak wspólnie wzniesiemy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski