MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kryzys oznacza szansę

Redakcja
Prof. Timothy Garton Ash Fot. ANNA KACZMARZ
Prof. Timothy Garton Ash Fot. ANNA KACZMARZ
Twierdzi Pan, że przyszłość Europy zależy od wyborców, ale - paradoksalnie - wcale nie od wyborów europejskich, bo w czasie trwającej kampanii praktycznie w każdym kraju politycy skupiają się na sprawach wewnętrznych, a nie na problemach całej Unii. Ale czy pracujący już w Brukseli politycy i urzędnicy robią wystarczająco wiele, by wyborca w Polsce lub w Anglii zainteresował się nie tylko własnym podwórkiem?

Prof. Timothy Garton Ash Fot. ANNA KACZMARZ

Z prof. TIMOTHYM GARTONEM ASHEM, brytyjskim historykiem i ekspertem ds. polityki międzynarodowej rozmawia Ewa Łosińska

- To nie jest wina polityków europejskich, że tak się dzieje. Mamy nadal demokracje krajowe, demokracje narodowe. Nie ma zatem europejskiej demokracji bezpośredniej w takim znaczeniu i - moim zdaniem - jej nie będzie. Owszem, Unia to jest wspólnota - pluralistyczna rzeczpospolita wielu demokracji. I niech tak zostanie. Nie od tego zależy przyszłość Europy, bo jej Stany Zjednoczone nie powstaną.
- Nigdy takiego zjednoczenia Europy nie będzie?
- Nigdy nie mówię "nigdy". I moja opinia nie oznacza, że nie warto głosować w tych wyborach. Warto, bo Parlament Europejski ma coraz większy wpływ na nasze życie, na prawodawstwo, które każdego z nas dotyczy.
- A czy doczekamy się wspólnej europejskiej polityki zagranicznej choćby w stosunku do Rosji? Niedawny dotkliwy kryzys energetyczny i wojna z Gruzją pokazały, jak wiele jest pod tym względem do zrobienia. Okazało się, że nie do końca mamy wspólne interesy, a nawet jeśli czasem tak się zdarza, to nie umiemy ich skutecznie bronić.
- Rzeczywiście, jest tu wiele problemów, o czym dyskutowaliśmy właśnie w Krakowie w Willi Decjusza podczas brytyjsko-polskiego okrągłego stołu. A wspólna polityka zagraniczna jest naprawdę potrzebna do osiągnięcia naszych celów. I Anglikom, i Polakom, i innym. Kiedy takiej polityki brakuje, znacznie łatwiej skutecznie działać we własnym interesie Rosji czy Chinom. Na podstawie znanej już w czasach starożytności zasady: divide et impera (dziel i rządź). Zatem, by skutecznie dbać o interesy polskie lub brytyjskie, musimy współpracować i tworzyć tę europejską politykę zagraniczną.
- Wielka Brytania ma jednak w Unii trochę inną pozycję niż Polska. Czy my nie jesteśmy nadal traktowani przez wielu członków UE jak młodsi bracia z "gorszej" części Europy?
- Nie powiedziałbym "gorszej". Znam Polskę od 30 lat i nigdy tak nie uważałem. Nawet jeśli - znając waszą dramatyczną historię - sądzę, że cudem jest fakt, iż jesteśmy razem w Unii Europejskiej. W dodatku, jak obserwuję, coraz częściej uważa się, iż w UE tworzy się "wielka szóstka" - Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Hiszpania, Włochy i właśnie Polska. Oczywiście, te trzy pierwsze potęgi to jakby rodzaj pierwszej ligi. Niemniej i pozostałe odgrywają dziś ogromną rolę. Polska jest nam w tym gronie potrzebna.
- Do czego konkretnie?
- Do tworzenia strategicznej koalicji w istotnych sprawach. Oczywiście, to nie oznacza, iż w każdej dziedzinie wszyscy członkowie Unii muszą być zawsze jednakowo aktywni. Nie każdy kraj interesuje się kontaktami z Marokiem, ale też nie każdy musi się zajmować stosunkami z Ukrainą. Niemniej potrzebujemy takiego pojmowania współpracy, które oznacza np., że my pomagamy wam, Polakom, w sprawie ważnej dla was Ukrainy, a wy wspieracie choćby Hiszpanów w kwestiach dotyczących Maroka. Tak właśnie tworzy się prawdziwie wspólną politykę europejską.
- Skoro wspomina Pan m.in. o Chinach, to czy Europa jest dziś wielkim globalnym graczem w interesach z nimi albo z USA? Jesteśmy dla nich wystarczająco silnym partnerem?
- Nie jesteśmy, choć mamy w UE największą ekonomię na świecie, na pewno porównywalną z Ameryką. Tylko że to jest nasz potencjał. W rzeczywistości zaś Unia Europejska istnieje jako supermocarstwo jedynie w dziedzinie handlu i w kwestiach dotyczących konkurencji. W pozostałych - jest, niestety, tylko jej potencjał.
- Dlaczego nie potrafimy tego potencjału wykorzystać?
- Właśnie dlatego że nie mamy zwyczaju odpowiedniej współpracy, brak nam tej wspólnej polityki europejskiej. Każdy skupiony jest na swoich sprawach, a w ostatecznym rozrachunku wszyscy na tym tracimy.
- A czy ta sytuacja rzeczywiście zmieniłaby się, gdyby traktat lizboński, na przyjęciu którego tak zależy Brukseli, został przez wszystkich zaakceptowany? Czy rzeczywiście od tego dokumentu wiele zależy?
- Traktat jest potrzebny, nawet jeśli nie oznacza rewolucji ani wielkiego kroku ku ostatecznemu zjednoczeniu Europy. Unia bez niego działa po prostu gorzej, mniej sprawnie. Jednak traktat nie jest konstytucją europejską, z której to nazwy dawno zrezygnowano. To natomiast dokument z istotnymi reformami. Tyle że on nie wystarczy, o ile zabraknie woli politycznej. Sam w sobie traktat niczego nie zmieni.
- Czy jest nam w takim razie niezbędny? Polscy politycy nie potrafili dotąd przekonać opinii publicznej, iż warto byłoby taki dokument przyjąć. Niespecjalnie się traktatem interesujemy, bo nie wiemy, czy coś istotnego zmieni.
- Doskonale rozumiem takie postawy, choćby dlatego że szumnie zapowiadano europejską konstytucję, której ostatecznie przecież nie ma. Niemniej jeśli ten traktat wejdzie w życie, niewątpliwie będziemy mogli skuteczniej prowadzić unijną politykę energetyczną czy lepiej działać w stosunkach z Rosją. To akurat z pewnością zrozumieć można, gdyby tylko politycy i media zadali sobie trud tłumaczenia owych skutków. A dlaczego będziemy skuteczniejsi jako Unia? Choćby dlatego że i pieniądze, i ludzie w Brukseli będą do dyspozycji jednego wysokiego przedstawiciela całej UE w dziedzinie polityki zagranicznej, następcy Javiera Solany, który dziś takimi narzędziami nie dysponuje. Nawet jeśli nie będą to więc zmiany rewolucyjne, to już niewątpliwie postęp.
- Kiedy rozmawiamy o Europie, wciąż bardziej widać interesy narodowe, nacisk na stosunki dwustronne wielu krajów, a więc raczej narodowy egoizm niż europejską solidarność. Czy Polska mogłaby zrobić więcej, by owa solidarność stała się w Unii ważniejsza?
- Niewątpliwie. Musicie tylko działać konkretnie. I współpracować z innymi nie tylko w kwestiach, których załatwienie leży w bezpośrednim polskim interesie. Solidarność, o czym doskonale wiecie, oznacza, iż interesuję się także tym, co dotyczy innych. Zatem my powinniśmy popierać program Partnerstwa Wschodniego, ale i wy musicie zainteresować się choćby stosunkami ze światem muzułmańskim, np. z Pakistanem. Dla Francuzów czy Brytyjczyków są one istotne.
- Trochę się chyba nimi interesujemy, mamy w końcu w Afganistanie coraz więcej wojska. Nie jesteśmy zupełnie obojętni na to, co się dzieje w tej części świata.
- To dobrze, że są tam polscy żołnierze, ale to bardziej zobowiązania wobec Stanów Zjednoczonych i NATO. Mniej myśli się o tym, że służy to także Europie. A przecież to, co się dzieje w Afganistanie czy w Pakistanie, wpływa na to, co się wydarzy w Paryżu czy w Londynie. Nie jestem pewien, czy większość Polaków ten związek rozumie.
- Wróćmy do wspólnej polityki energetycznej Europy. W Krakowie jeden z uczestników wspomnianego przez Pana spotkania mówił, iż klucz do rozwiązania problemu takiej polityki energetycznej leży w Berlinie, nie w Moskwie. Pan też sądzi, iż to od woli Niemiec tak wiele zależy?
- W tej sprawie pozycja Berlina jest bez wątpienia kluczowa. Choćby z racji jego specjalnych stosunków z Moskwą i lokalizacji w Niemczech wielkich firm energetycznych. To nie oznacza jednak, że mamy wskazywać na Niemców palcem i mówić: macie to i to zrobić. Trzeba raczej mieć własne propozycje, plan, jak naprawdę ma wyglądać ta polityka europejska. Dopiero wtedy będzie można mówić o jakimś sukcesie.
- A czy w Wielkiej Brytanii w czasie nadchodzących wyborów do Parlamentu Europejskiego spodziewana jest wyższa niż w Polsce frekwencja? U nas szacuje się, iż do urn może iść zaledwie ok. 20 procent wyborców, w dodatku od kwietnia liczba zainteresowanych spadła - wynika z sondaży.
- W Wielkiej Brytanii frekwencja będzie bardzo niska. Ludzie się tymi wyborami nie interesują i nie mają poczucia, że cokolwiek od nich zależy. Nie doceniają też roli Parlamentu Europejskiego. Zresztą to nie jest specyfika Polski czy Wielkiej Brytanii. W wielu innych krajach ludzie także nie pchają się do urn.
- Polacy, choć mało zainteresowani wyborami, zwykle cieszą się, że są w Unii. Poparcie dla niej wręcz rośnie. Pan od lat zna nasz kraj jak mało który cudzoziemiec. Co w takim razie - prócz poziomu dochodów - najbardziej się przez te dekady nad Wisłą zmieniło?
- Prawie wszystko, oprócz może ducha i kultury narodu. Dla mnie osobiście najbardziej wzruszające jest jednak to, że dzieci moich polskich znajomych i przyjaciół mają dziś porównywalne szanse życiowe z moimi dziećmi. 30 lat temu, w podzielonej Jałtą Europie, to było nie do pomyślenia. Komunizm, cenzura... To jest dla mnie konkret, że dziś te 20-latki studiują w Oksfordzie czy w Londynie i mają fantastyczne perspektywy. Coś nam się udało!
- Wszystko zmieniło się u nas na lepsze?
- Nie. Jest społeczeństwo konsumpcyjne, które ma swoje złe strony, macie sporo stresu, a także nierówność społeczną. Któż by jednak chciał wrócić do tamtych czasów!
- W wykładzie, jaki wygłosił Pan w Krakowie przy okazji inauguracji polsko-brytyjskiego okrągłego stołu, mówił Pan o Europie od triumfu w 1989 roku do jej kryzysu w 2009. Co musiałoby się wydarzyć, byśmy znowu mogli mówić o triumfie?
- Po chińsku kryzys oznacza jednocześnie ryzyko i szansę. Trzeba ją więc dostrzec i wykorzystać, np. przeprowadzając reformy gospodarcze i społeczne. Ruszyć do przodu. To moment, gdy waży się, czy będziemy mieli więcej wspólnej Europy, czy mniej. Wolałbym tę pierwszą wersję.
- Jest Pan optymistą?
- Jest taka słynna formuła: pesymizm intelektu, optymizm serca. Zatem jestem optymistą serca, a więc pod tym względem - bardziej Polakiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski