MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Lynyrd Skynyrd: "Live From Freedom Hall"

Redakcja
Od pewnego czasu (bo wprowadzanie do sprzedaży zestawów zawierających równocześnie DVD i CD jest pomysłem stosunkowo nowym), od czasu do czasu, staje przede mną problem, czy wydawnictwo, o którym chcę napisać, powinienem uznać formalnie za płytę do oglądania, czy do słuchania.

Jerzy Skarżyński "Radio Kraków": MOJE CD

Tu dodam, że oczywiście zdaje sobie sprawę, iż dla czytelnika jest to właściwie bez znaczenia, ale mnie nieco denerwuje, bo z obowiązku, który zresztą sam sobie przed laty narzuciłem, mam naprzemiennie recenzować oba rodzaje publikacji. No a ponieważ przed tygodniem polecałem krążek audio, to dziś skupię się wizyjnym. A zatem...

15.06.2007 roku, w Louisville w stanie Kentucky, w całkiem sporej Freedom Hall, pojawiła się jedna z najbardziej utytułowanych amerykańskich grup blues-rockowych (fachowo southern-rockowych) - Lynyrd Skynyrd. Warto tu przypomnieć, że owa formacja działa już wprawdzie od połowy szóstej dekady XX wieku, ale swoje najlepsze lata (zbiegło się to z przyjęciem nazwy pod którą do dziś występuje) miała na początku kolejnego dziesięciolecia. Wtedy to dała światu kilka pysznych albumów i przebojów z nieśmiertelnym "Sweet Home Alabama" na czele. Potem szczęście się od nich odwróciło, bo w 20.10.1977, w katastrofie lotniczej zginęły trzy osoby z zespołu (w tym wokalista - Ronnie Van Zant), a kilka innych zostało rannych. Po dojściu do siebie tych którzy przeżyli i po dokooptowaniu nowych muzyków (w tym brata Ronniego - Johnny'ego Van Zanta w roli głównego śpiewaka), Lynyrd Skynyrd reaktywował się w 1987 r. i od tej pory działa do dziś. W zeszłym roku grupa wydała bardzo dobry album "God & Guns", a teraz koncertowy, zarejestrowany we wspomnianej przed chwilą Freedom Hall.

Pierwszą rzeczą na jaką zwróciłem uwagę, było oczywiście to, jak wyglądają (wyglądali trzy lata temu) "chłopcy" z Lynyrd Skynyrd. I co? No cóż, ująłbym to tak: gdyby postawić obok nich Harley'e albo Fordy Mustangi, to mogliby spokojnie (bez przebierania się w kostiumy) zagrać w każdym amerykańskim filmie drogi. Po prostu solidni, twardzi i owiani przez wiatr bluesmani. Do tego dwie (wcale nie dla ozdoby) chórzystki. Na scenie Johnny Van Zant, trzech gitarzystów (w tym dwaj z pierwszego składu - Gary Rossington i Rickey Medlocke), basista, bębniarz i nieżyjący już niestety od ponad roku organista Billy Powell. A ponieważ przy takim tłumie trudno o nadmiar popisów solowych, to całość sprowadzała się do pysznego i prawdziwie zespołowego grania klasyków. Aż się ciepło robiło (i robi - dzięki DVD/CD) na sercu. Ot, to co lubią lekko już wyleniałe (znające życie) blueso-tygrysy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski