Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miecugow: Kraków? Byłem sąsiadem Szymborskiej. Posikałem jej kanapę

Fragment książki. Rozmawia Violetta Ozminkowski
Kraków zawsze w nim był. Interesował się życiem miasta i wynikami meczów...
Kraków zawsze w nim był. Interesował się życiem miasta i wynikami meczów... Fot. Bartek Syta
To był pomysł taty, żebyśmy razem pisali do „Dziennika Polskiego”. Raz w tygodniu. On chciał tę rubrykę nazwać „W imię ojca i syna”, ale redakcja się wystraszyła i koniec końców zostały „Potyczki nie tylko rodzinne” - wspominał Grzegorz Miecugow w książce „Szkiełko i wokół”.

- To prawda, że nasikałeś na kanapę noblistki?
- Podobno tak było, ale zdarzenia nie pamiętam. Znam je tylko z opowiadań osób trzecich, czyli mojej mamy i nieżyjącej już Wisławy Szymborskiej. O tym, że się zsikałem u niej na kanapę, dowiedziałem się, kiedy gruchnęło, że otrzymała literacką Nagrodę Nobla. Byłem wtedy wydawcą „Wiadomości” i programu publicystycznego „W centrum uwagi”. Musieliśmy poetkę jak najszybciej odnaleźć. Po krótkich poszukiwaniach okazało się, że była w swoim ulubionym pensjonacie w Zakopanem. Koledzy z Krakowa próbowali ją nagrać do newsów, ale mnie zależało na tym, żeby ją zaprosić jako gościa do „W centrum uwagi”. Wiedziałem, że łatwo nie będzie, bo pani Wisława unikała wywiadów jak jakiejś zarazy, ale postanowiłem spróbować. [...]

- Szanse były niewielkie.
- Ale starałem się, jak mogłem. Zapewniałem, że noblistka nie będzie musiała przyjeżdżać do Warszawy, że wyślemy wóz, recepcjonistka była jednak nieugięta. Powiedziała, że odebrała już kilkadziesiąt telefonów, ale Szymborska nie chce rozmawiać. Wtedy poprosiłem ją, żeby powiedziała, że dzwoni Grzegorz Miecugow, że może to ją skłoni do rozmowy, bo kiedyś się dobrze znaliśmy. I rzeczywiście, moje nazwisko zadziałało. Szymborska podeszła do telefonu i zapytała: „Grzesiu?”. Rozmawiałem z nią w pokoju, gdzie było więcej osób, i żeby moi producenci i współpracownicy usłyszeli, o czym mówimy, co ustalamy, przełączyłem telefon na tryb głośnomówiący. Ona powtórzyła jeszcze raz: „Grzesiu?”, a potem dodała: „A pamiętasz, jak mi nasikałeś na kanapę?”. [...]

- Wisława Szymborska była twoją sąsiadką?
- Tak, aż do wyjazdu do Warszawy mieszkałem w Krakowie, w domu Związku Literatów Polskich, na trzecim piętrze, przy ulicy Krupniczej 22, pod numerem 23. Pamiętam nawet numer telefonu: 219 90. Krupnicza zaczyna się w miejscu całkiem sporego skrzyżowania Karmelickiej, Basztowej, Szewskiej i Podwala, tam są też Planty, więc można powiedzieć, że mieszkałem w centrum Krakowa. [...]

- Twój tata, Bruno Miecugow, opowiadał kiedyś, że w kamienicy niemal pod każdym numerem mieszkał pisarz albo poeta. Na przykład Sławomir Mrożek, który miał mieszkanie trochę po skosie, tak że widzieli się przez okno. Mrożek miał taki zwyczaj, że gdy przyprowadzał do domu kobietę, dyskretnie zasłaniał okno. Od czasu, gdy mu twój ojciec powiedział, że w ten sposób poznaje, czy pisarz jest sam, czy z damą, już zawsze miał zasłonięte okno.
- Gdy byłem na tyle świadomy, żeby pamiętać sąsiadów, większość tych ze znanymi nazwiskami już się wyprowadziła. Kisiel wyprowadził się do Warszawy, a Szymborska też się przeniosła, jak miałem jakieś cztery, pięć lat. Potem na górze mieszkał poeta Jan Zych, z którym moja mama, już po rozwodzie z tatą, nałogowo grała w karty. Ale znam z opowieści taty taką historię, że jak Szymborska się pokłóciła z Adamem Włodkiem, swoim mężem, to przez długi czas mieszkał z nią mój tata, a Włodek mieszkał u nas. Inaczej się nie dało tego ułożyć. [...]

- To prawda, że w gabinecie twojego taty pracował wcześniej sam Konstanty Ildefons Gałczyński?
- Zawsze jak coś trzeszczało, to mówiło się, że Gałczyński czymś porusza, bo tata twierdził, że krótko po wojnie Gałczyński w tym mieszkaniu miał swoją pracownię. Nigdy tego nie zweryfikowałem, bo i po co. Ten dom zresztą był miejscem dosyć ciekawym. Za kiszkowatym podwórkiem z trzepakiem w środku i ze śmietnikiem w rogu, jakby z drugiej strony domu, było ogrodzenie wykonane z prętów, przez które, jak byłem dzieckiem, potrafiłem się przecisnąć. Otwierała się wtedy przede mną prawdziwa dżungla - tak zwany ogród Józefa Mehoffera. Bo tuż obok naszej kamienicy stał dom, w którym się urodził Mehoffer, a w którym bardzo często bywał Witkacy. Jak byłem mały, mówiło się: idziemy do ogrodu Mehoffera. Ile ja tam pogubiłem strzał z łuku. [...]

- Zapewne chciałeś zostać strażakiem, kiedy dorośniesz.
- Był taki moment w moim życiu, ale to było dużo wcześniej, gdy miałem pięć, może sześć lat. Potem chciałem być raczej pilotem albo kierowcą rajdowym. Chodziłem do przedszkola na końcu Krupniczej, to był piękny przedwojenny pałacyk, w którym dzisiaj mieści się konsulat Austrii. Moja mama była trochę nadopiekuńcza, zatrudniła się więc tam jako intendentka, żeby nie spuszczać mnie z oczu. Skończyła geologię i wcześniej pracowała w Nafcie Polskiej, ale potrafiła zatrudniać się wszędzie tam, gdzie z siostrą jechaliśmy, bo uważała, że dzieci nie mogą być same. Masakra. I chociaż tak się nami opiekowała, to nie przeszkodziło mi to zimą 1960 roku, w drodze do przedszkola, przylepić się językiem do metalowej części kiosku Ruchu na rogu Krupniczej i Garncarskiej. Od tamtej pory nigdy już nie próbowałem lizać metalu na siarczystym mrozie.

- Nie uczyłeś się?
- Mam zeszyt z szóstej klasy. Wielkimi kulfonami układałem w nim prymitywne zdania. To była jednak szósta klasa, a poziom tego jest taki, jakbym dopiero zaczynał podstawówkę. Nadrabiałem tym, że zawsze miałem gadane. Potrafiłem na głos przeczytać opowiadanie, którego nie napisałem. Zdarzyło mi się tak kilka razy. Poza tym dużo wtedy czytałem, ale uczyłem się rzeczywiście kiepsko. Nasza szkoła podstawowa była męska i to bardzo negatywnie na nas rzutowało. Podam przykłady: naszą salę odmalowywano przynajmniej trzy razy w roku. Naszą ambicją po tym, jak już ją odmalowano, było odbić ślady trampek na suficie. Ustawialiśmy krzesła w piramidę, aż któryś z nas odbijał. Udawało nam się to już następnego dnia po malowaniu. Niektórzy nauczyciele bardzo się nas bali. Mieliśmy nauczyciela chemii, który miał ksywkę „Wujo”. Pamiętam, że starał się nie podnosić na nas wzroku. Byliśmy okrutni. Namierzyliśmy, że żona „Wuja” prowadzi stragan w Sukiennicach, że on jej czasami pomaga. Potrafiliśmy tam pójść i tego wystraszonego człowieka wyszydzić publicznie. Koledzy umieli zanurkować w czasie lekcji pod ławki i przywiązać „Wujowi” buty do krzesła, żeby potem zrobił tak zwanego samolota. Krew się lała właściwie na każdej przerwie. Były nauczycielki, które tego nie wytrzymywały. Wchodziły na przykład do klasy, a tam krew ściekała po szybie. [...]

- W nowej szkole, do której was przenieśli, uczyłeś się już z dziewczynami?
- Bałem się ich jak ognia, chociaż zakochanie nie było mi obce. Pierwszy raz zakochałem się w przedszkolu, w Ewce. Pamiętam, że mieliśmy biegi wokół klombu i ja się spóźniłem ze startem. Ewka powiedziała wtedy, żebym stanął z drugiej strony i będę na mecie, zanim oni przybiegną. To oszustwo mnie tak ujęło, że pojawiło się uczucie. W nowej szkole troszkę się uspokoiliśmy. Jedyne, na co kolegów było stać, to czasem którejś dziewczynie przypięli karteczkę szpilką z tyłu: „szukam męża”. Chociaż jak byłem w ósmej klasie, to trójka klasowa nakryła kolegę z koleżanką u niej w domu. Tam coś się chyba działo. Może się nawet cało-wali.

- Wszyscy w szkole wiedzieli, że jesteś synem „tego” Miecugowa?
- Oczywiście. To towarzyszyło mi przez całe moje życie w Krakowie, ponieważ nazwisko jest rzadkie.

- Ale chyba przede wszystkim dlatego, że tata był legendą.
- Był postacią bardzo znaną w Krakowie. On znał wszystkich, wszyscy znali jego. Pracował najpierw w jakiejś nowohuckiej gazecie, pisywał do „Szpilek”, miał epizod z „Po Prostu”. Nie skończył studiów politechnicznych we Wrocławiu. Wybrał Kraków, pewnie dlatego, że dziadek przeprowadził się tam z Iwonicza. Tam już został i pracował w „Dzienniku Polskim” przez pięćdziesiąt lat, ale z przerwami, bo kilka razy go wyrzucano, często dlatego, że uważano, że nawet bez etatu sobie poradzi. I to była prawda. W „Dzienniku” zasłynął przede wszystkim weekendowymi felietonami pisanymi w formie listu do naczelnego. Każdy felieton, czyli list, zaczynał się inaczej. Na przykład „Intrygująco Szanowny Panie Redaktorze” albo „Nieustająco Szanowny Panie Redaktorze”. Wiele osób zaczynało lekturę „Dziennika” od taty. Kilka miesięcy temu prowadziłem promocję książki Adama Daniela Rotfelda, z którym dwanaście rozmów przeprowadził Marcin Wojciechowski, i profesor, który uczył się w liceum Witkowskiego czterysta metrów od mojego domu na Krupniczej, powiedział, że poprosił mnie o moderowanie tego spotkania nie tylko dlatego, że mnie lubi, lecz także dlatego, że na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tylko teksty mojego taty warte były czytania.

- Twój tata znany był też z bujnego życia towarzyskiego.
- To prawda. Uwielbiał nocne życie. Dużo pił, ale zawsze w towarzystwie. Jak już zamieszkałem w Warszawie, to gdy ktoś kojarzył mojego ojca - bo w Warszawie już nie wszyscy kojarzyli - rozmowa zawsze wyglądała tak samo. Przypominała spotkanie dwóch szpiegów. I tak hasło: „Ma pan coś wspólnego z Brunonem Miecugowem?”. Odzew: „Tak, jestem jego synem”. Odzew na odzew: „Piłem z pana ojcem wódkę”. Zdarzyło mi się to może kilkadziesiąt, a może kilkaset razy. Praktycznie nie było osoby, która by poznała mojego ojca i nie piła z nim wódki. [...]

- Był tak znany, że adresowano do niego listy: Miecugow, Kraków.
- Był tak znany, że gdy szliśmy ulicą, to ciągle spotykaliśmy jakichś ludzi, z którymi tata zatrzymywał się na pogawędki. Nie przywiązywałem do tych spotkań wagi, ale teraz strasznie tego żałuję, bo jako 10-latek przegapiłem poznanie Kantora, Pendereckiego czy Grechuty. Nie przegapiłem Piotra Skrzyneckiego, którego poznałem dzięki tacie, a z którym spotykałem się także po przeprowadzce do Warszawy, aż do jego śmierci. Tata miał czasami niezwykle zabawne pomysły. Na przykład, gdy wprowadzano kody pocztowe, chyba pod koniec lat siedemdziesiątych, na skrzynkach pocztowych pojawiły się wzory prawidłowego adresowania, chyba zresztą są na nich do tej pory, ale tylko mój tata wpadł na pomysł wysłania pod ten wzorcowy adres listu, który potem wrócił do niego z dopiskiem „adresat nieznany”. Było z tego trochę śmiechu. Kiedyś napisał artykuł do „Dziennika Polskiego” złożony z samych cytatów Lenina i cenzura mu tego nie puściła! Ani jednego zdania! Cały Kraków pękał ze śmiechu. [...]

- Czy w całym tym zamieszaniu ojciec miał czas dla ciebie i twojej siostry?
- W kluczowych momentach miał. Pamiętam, jak w sierpniu 1962 roku wróciłem z wakacji w Iwoniczu i ojciec posadził mnie na krześle przed sobą. „Za dwa dni idziesz do szkoły” - powiedział. „Jeżeli nie chcesz, żeby koledzy z ciebie się śmiali, musisz się nauczyć wymawiać „sz”. Ja wtedy zwyczajnie sepleniłem, mówiłem „skoła”, „sedłem”. Przez dwa dni maltretował mnie kilka godzin dziennie. Ale jak 1 września poszliśmy do szkoły, to znaczy zostałem zaprowadzony za rączkę, to już mówiłem „szszkoła”. Potem tata robił mi cenzurę książek - jeżeli widział, że się dobieram do jakiejś, a ją znał, to decydował, czy mogę ją czytać, czy nie. Pamiętam, że jak kiedyś byłem chory, tata kupił mi książkę o lotnikach w Anglii w czasie drugiej wojny światowej, bo wiedział, że miałem marzenie w dzieciństwie, żeby latać. Z wujkiem pilotem polecieliśmy wilgą, wspaniałym, zupełnie nowiutkim samolotem silnikowym, do Mielca, gdzie był aeroklub. W powrotnej drodze do Krakowa tuż przed wylądowaniem pochorowałem się w tym całkowicie nowiutkim samolocie. Było mi strasznie wstyd. No i tata mi przyniósł tę książkę o lotnikach trochę na pocieszenie. Ale zanim mi ją dał, przeczytał ją szybko w nocy. Rano dostałem ją całą posklejaną papierem. Mogłem przeczytać pierwsze sześćdziesiąt stron, cały środek był zaklejony, ostatnie osiemdziesiąt stron znów mogłem czytać. Ojciec był trochę naiwny, przecież ja wiedziałem, gdzie trzyma tę szarą taśmę lepiącą. Więc miejsca zaklejone rozdarłem, przeczytałem całą książkę, a potem ponownie zakleiłem. Zdziwiłem się, że ojcu przeszkadzał opis stosunków męsko-damskich, bo ja już trochę na ten temat wiedziałem. Tata też sam napisał książkę, która potem zresztą została przerobiona na spektakl telewizyjny, czyli na „Kobrę”. Był kiedyś w TVP taki teatr kryminalny, bardzo popularny. Na tacie wymusił napisanie tej „Kobry” jego przyjaciel Maciej Słomczyński, piszący kryminały pod pseudonimem Joe Alex. Ojciec był leniwy, czasami pisał wszystko w ostatniej chwili albo się bardzo spóźniał. Nie doszedł jednak do takiej wprawy, jak jego kolega z „Dziennika Polskiego”, który żeby nic nie robić, wolał stać na zimnym balkonie, żeby nikomu się nie rzucać w oczy i żeby nikt nie zauważył, że siedzi sobie w redakcji facet i nic nie robi. [...]

- Twoją pasją było narciarstwo.
- Nie tylko narciarstwo. Wszyscy garnęliśmy się do sportu. Sportowcy nam imponowali. Już w pierwszej klasie zapisałem się do Cracovii w budynku Towarzystwa Sportowego Sokół, gdzie Cracovia miała swoją siedzibę, do sekcji gimnastycznej. Razem z moim przyjacielem z klasy i sąsiadem Witkiem Szarlitem. Witek był dużo bardziej systematyczny i został w tej sekcji na dobre dwa lata, ja zrezygnowałem po kilku miesiącach. Myślę, że intensywny trening spowodował, że w pewnym momencie Witek przestał rosnąć. Był dużo niższy ode mnie. Nie wiem, co się z nim później stało, próbowałem go odszukać, ale chyba zszedł na złą drogę. Po jakimś czasie zapisałem się do Wisły, do sekcji judo. Niestety podczas ćwiczeń pękła mi kość w śródstopiu i przerwałem treningi. To tłumaczy, dlaczego jestem dzisiaj kibicem Cracovii, a nie Wisły. Cracovia była moim pierwszym klubem, macierzystym. W tym samym budynku, w którym chodziłem na treningi sekcji gimnastycznej, w podziemiach był KKS, czyli Krakowski Klub Szermierczy, i to już była przygoda dłuższa. W pierwszej klasie liceum ćwiczyłem floret, jeździłem na zawody w Krakowie i okolicach. Po pierwszym roku trenowania miałem tzw. dwa kółka olimpijskie, co znaczy, że musiałem coś wygrywać. Zadzwoniła kiedyś do „Szkła kontaktowego” pani, która pamiętała mnie z zawodów szermierczych, to było wzruszające. Niestety moja przygoda z szermierką nie skończyła się wielkim sukcesem. Nie zdobyłem ani trzeciego, ani czwartego, ani tym bardziej piątego kółka olimpijskiego, dlatego że miałem słabe wyniki w pierwszej klasie i musiałem się przyłożyć do nauki. Więcej już się nie fechtowałem. Równolegle cały czas trenowałem narciarstwo.

- Czy jak już wyrosłeś z marzeń, żeby zostać strażakiem, pilotem i kierowcą rajdowym, pojawiła się myśl, co chcesz naprawdę w życiu robić?
- Wiedziałem tylko, czego nie chcę robić. Pamiętam, że kiedy w liceum zapytała mnie o to moja ukochana nauczycielka języka polskiego, Rychlowa, odpowiedziałem: „Pani profesor, ja wiem, kim nie chcę być. Nie chcę być dziennikarzem”. Sądziłem wtedy, że syn dziennikarza nie powinien robić tego samego co ojciec. Uważałem, że syn lekarza nie powinien być lekarzem, a syn prawnika prawnikiem. To za łatwe. A jednocześnie za trudne. Tata był wielką postacią w Krakowie i pewnie gdzieś w tyle głowy bałem się konfrontacji z nim na jego polu. Profesor Rychlowa była jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Należałem do jej ulubionych uczniów. Mnie się zawsze wydawało, że ją prowokuję - jak czytałem jakąś książkę, na przykład Hemingwaya, podobała mi się, ale w recenzji całkowicie sobie zaprzeczałem. Pisałem tak po to, żeby ją zezłościć. Tyle że ona wcale się nie złościła, mówiła mi tylko, w których miejscach to, co piszę, jest niewiarygodne i dlaczego nie trzyma się kupy. Dopiero jak byłem na studiach, chyba na drugim roku filozofii, dotarło do mnie, co naprawdę Rychlowa ze mną robiła. Zdałem sobie sprawę z tego, że tak naprawdę to nie ja ją prowokowałem, ale dokładnie na odwrót, to ona mnie prowokowała i uczyła patrzeć na literaturę, ale także na życie z różnych stron. Uczyła mnie po prostu przekory. Albo inaczej - wzmacniała we mnie wrodzoną przekorę. Kiedyś zapytała mnie, na jakie studia się wybieram. Odpowiedziałem, że pójdę na polonistykę. Powiedziała: „To nie na twój temperament. Zanudzisz się. Daj mi dzień pomyśleć”. Następnego dnia przyszła i powiedziała: „Pójdziesz na filozofię, zobaczysz, będziesz zadowolony”. W dużej mierze zawdzięczam jej to, że mam dystans do wielu rzeczy, że nie zapisałem się do żadnej organizacji politycznej, że na wszystko patrzę z przymrużeniem oka.

- A co zawdzięczasz ojcu?
- Inteligencję, geny, przez całe lata pisałem z nim wspólnie. To był pomysł taty, żebyśmy razem pisali do „Dziennika Polskiego”. To był moment, kiedy zwolniono mnie z funkcji dyrektora Trójki i tata bał się, że zostanę bez-robotny. Oczywiście bezrobotnym nie zostałem, ale pomysł na wspólny felieton pozostał. Pisaliśmy raz w tygodniu. On chciał tę rubrykę nazwać „W imię ojca i syna”, ale redakcja się wystraszyła i koniec końców zostały „Potyczki nie tylko rodzinne”. Pisząc na jakiś temat, umawialiśmy się z góry, który jest na tak, a który na nie. Z czasem, myślę, że tak po roku 1995, tata zorientował się, że przestał być postrzegany jako Bruno Miecugow, a coraz częściej uważany był za ojca Grzegorza, tego z „Wiadomości” i z Trójki. Ale wcześniej to ja musiałem wyjechać z Krakowa, żeby sprawdzić, czy sam coś znaczę, czy coś potrafię, czy jestem tylko synem swojego ojca.

***

Grzegorz Miecugów „Szkiełko i wokół”
Rozmawia Violetta Ozminkowski
Warszawa 2012
Wydawnictwo Czerwone i Czarne

Grzegorz Miecugow zostanie dziś pochowany na warszawskich Powązkach. Znany dziennikarz zmarł w wieku 61 lat

WIDEO: Tomasz Sianecki i Artur Andrus o Grzegorzu Miecugowie

Źródło: Dzień Dobry TVN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski