MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Muzyczny rynek Pieculewicza

Redakcja
Robert Pieculewicz na scenie www.pieculewicz.com
Robert Pieculewicz na scenie www.pieculewicz.com
Osiemnaście lat temu chciał sprawdzić tylko, czy jego muzyka spodoba się jednemu, czy może dwóm przechodniom. Przypadła do gustu większości. Odtąd Robert Pieculewicz niemal bez przerwy gra na gitarze na Rynku Głównym w Krakowie i ciągle nie brakuje mu słuchaczy.

Robert Pieculewicz na scenie www.pieculewicz.com

Miał tremę, ale przecież sroce spod ogona nie wyskoczył. Z gitarą, amerykańskim piecem oraz kolumnami pewnego dnia stanął obok Sukiennic.

Chciał też udowodnić sobie oraz wszystkim dookoła, że muzyka nie potrzebuje pośredników pomiędzy twórcami a odbiorcami. I dopiął swego.
Rocznik urodzenia 1967, krakowianin.

Muzyką zaraził się od ojca,

który na przełomie lat 60. i 70. grywał na gitarze w zespole bigbitowym. Była na to moda, bo cały świat oszalał na punkcie Beatlesów. Nie brakło takiej muzyki również w domu Pieculewiczów.
Gdy Robert miał 10 lat, dostrzegł w sobie nieodpartą chęć wygrywania, najczęściej na szkolnym pianinie, wszystkich melodii, które wpadły mu w ucho. Z uporem maniaka zakradał się do instrumentu, nie bacząc wcale, że pogarszają się jego oceny, zwłaszcza z zachowania.
Innej szansy na odciągnięcie od pianina nie było, więc rodzice kupili mu gitarę akustyczną, a ojciec nauczył pierwszych akordów i kilku piosenek czwórki z Liverpoolu.
Kiedy parę lat potem usłyszał Eddiego Van Halena, wiedział już, co chce robić w życiu.
Chciał grać na gitarze.
Najpierw była klasyczna; trafił na dobrego nauczyciela, a rodzicom starczało pieniędzy na opłacenie mu prywatnych nauk. Miał 14 lat, gdy kupił pierwszą gitarę elektryczną - nazywała się "Kosmos".
Cena przystępna, jakość gorsza niż cena; bardzo śmieszny instrument - tak mówi teraz.
By dało się grać, trzeba ją było przerobić. Udało się z pomocą kilku fachowców: elektroników i stolarzy.

Żaden tam rockandrollowiec,

nie nadużywa alkoholu, nie brał narkotyków - choć kilku przyjaciół one wykończyły, ale długie włosy zapuścił już w technikum. W szkole były niemile widziane, więc chętnie nosili je z kolegami. Do tego dżinsy, skórzane kurtki, itp.; takie czasy.
Pierwszy zespół, w którym grał, nazywał się "Vendetta". Poznali się przypadkowo - w Klubie Pod Przewiązką, gdzie Jerzy Skarżyński puszczał płyty i gdzie zbierali się miłośnicy rocka progresywnego.
Wszyscy w zespole byli starsi od niego.
To były występy na scenie krakowskiej: jakieś koncerty, przeglądy; kiedyś wygrali nawet jeden - wojewódzki, w którym za jurora był Jacek Skubikowski. Zespół istniał do początku lat 90., nie było z niego żadnych pieniędzy. Żyło się na garnuszku rodziców.
W 1990 r. wyjechał pierwszy raz do Norwegii. Popracował trochę, a że przebitka była spora - po powrocie mógł kupić sprzęt: niezły wzmacniacz, automat perkusyjny i czterościeżkowy magnetofon. Gitarę, już z prawdziwego zdarzenia, zrobił mu wcześniej przyjaciel lutnik.
Poczuł się niczym wielki producent muzyczny: nagrywał na taśmę pomysły, które od lat chodziły mu po głowie - a było ich niemało.
Te nagrania wyglądały tak: pierwsza ścieżka - perkusja, druga - gitara basowa, trzecia - rytmiczna, czwarta - solowa. I wszystko robił sam.
A potem wpadł na pomysł, by wyrzucić z nagrań gitarę solową - bo przecież ta mogła brzmieć na żywo, i wyjść z tym wszystkim na ulicę.
Miał tremę, owszem, ale przecież sroce spod ogona nie wyskoczył: wierzył w swe umiejętności.

Z gitarą, amerykańskim piecem,

czyli wzmacniaczem gitarowym, oraz niewielkimi kolumnami pewnego dnia stanął obok Sukiennic - od strony ul. św. Jana.
Był rok dziewięćdziesiąty pierwszy.
Rynek był pusty i szary; mieszkali tu jeszcze ludzie.
Nieco wcześniej z Krakowa, i w ogóle z Polski, wyjechał Tomasz Gaworek-Schodrok, który przez lata, jeszcze za komuny, dawał koncerty na ulicach. Tę lukę należało wypełnić.
To była Robertowa inspi-racja.
Odtąd grywa na Rynku własne kompozycje, choć zdarzyło się "Ave Maria" - w osobistej aranżacji; "We are the champions" Queenu, "Still got the blues" Gary'ego Moore'a, a nawet "Europa" Carlosa Santany - na zamówienie.
Bo ludzie wiedzą, co ma w zanadrzu: więc proszą o wykonanie.
Często zmieniał lokalizację muzykowania: grał na wysokości "Hawełki" i trochę na Floriańskiej, i obok Klubu Pod Jaszczurami, wreszcie bliżej Grodzkiej.
Zdarzały się koncerty pod kościołem św. Wojciecha.
I do dziewięćdziesiątego piątego roku grał tak sobie w spokoju: nikt nie wymagał żadnych pozwoleń, nawet nikt z nim na ten temat nie rozmawiał.
Potem stał się, podobno, społecznie szkodliwy.
Tak jak inni muzycy uliczni, na których

rozpoczęły się prawdziwe polowania.

Zarzut numer jeden - zajęcie... pasa drogowego. Bo Rynek Główny miał status drogi publicznej, a Pieculewicz utrudniał ruch lub wręcz go tamował. Oczywiście, w mniemaniu skarżących.
Zarzut numer dwa - że opiera sprzęt muzyczny na ławce, więc: albo ją niszczy, albo uniemożliwia z niej korzystanie.
Zarzut numer trzy - hałas z gitary może uszkodzić zabytkowe mury. Właśnie powstał komitet do walki z hałasem. Ci, dla których Rynek był podwórkiem - jego mieszkańcy, chcieli mieć spokój; walczyli ze wszystkimi głośniejszymi odgłosami: od rżenia konia po huczne imprezy. Walczyli także z Pieculewiczem. Nikt nie brał pod uwagę, że trąbka albo puzon robią więcej szkody niż głośnik gitary. Bo, owszem, piec ma stary, przez co duży, ale nie znaczy to, że głośny.
Wreszcie zarzut numer cztery - paragraf 51 kodeksu wykroczeń; jeszcze z czasów stalinowskich. "Kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem..." - Pieculewicz zna go na pamięć. Bardzo łatwo skazać z niego człowieka.
Sześć, siedem tysięcy złotych poszło na grzywny przez te wszystkie lata. Dostał nawet czternaście dni prac społecznych na rzecz MPK: miał malować przystanki i tabliczki rozkładów, choć chciano też, by odsiedział karę w areszcie.
Wszystko za muzykowanie pod chmurą.
Lekką odwilż odczuł dopiero w 2004 r. Wcześniej na krótko odpuścił, zmęczony włóczeniem się po sądach.
To było trzy lata po tym, jak ściął długie włosy.

Publiczność bywa różna,

tak jak różni są ci, którzy codziennie przechodzą przez Rynek.
Często widzi tych najmłodszych, nawet trzylatków: ledwo stoją na nogach, a już kołyszą się w rytm muzyki. Dzieci nie są spięte ani zablokowane; rozczula go zawsze ta spontaniczność.
Czasem słucha go tłum - stu ludzi, a czasem mija kwadrans i nikt nie podchodzi. Bo ważne są, to zauważył, także fazy księżyca. Przed nowiem i pełnią choćby ludzie chłoną muzykę wrażliwie, da się wyczuć napięcie.
Grał w Norwegii - w Tonsbergu; w Danii - w Kopenhadze; w Niemczech - w Kolonii i Hanowerze; też w Polsce - w Kołobrzegu, Wrocławiu i Gdańsku, nawet na Jarmarku Dominikańskim.
Nie lubi szufladkowania.
O muzyce, którą komponuje, mówi tak: trochę fusion, bluesa, dużo inspiracji folkiem i muzyką klasyczną, sporo rocka progresywnego. Dlatego, jak to nazwać, sam nie ma pojęcia.
Z grania na Rynku nie da się wyżyć. Może gdyby grał dziesięć godzin każdego dnia i stał się mechanicznym brzdękaczem...
Ale nie o kasę mu chodzi, lecz o wypromowanie się i zdobycie kontaktów.

Zarabia też muzyką,

lecz już nie na chodniku.
Gra w kilku zespołach. "Wspólnicy Czasu" - z kolegami jeszcze z "Vendetty". Także w coverbandzie "Nice Noise" - to typowe granie do kotleta po klubach; wszędzie tam, gdzie się można sprzedać. Wydał trzy płyty we Francji jako... Steve Allen. Nie najlepszy pseudonim, sądzi, ale tak chciał wydawca: dla Francuza nazwisko Pieculewicz byłoby nie do wymówienia. A z angielska brzmi uniwersalnie.
Uczy także gry na gitarze.
Tej zimy planuje nagrać płytę, czego nie zrobił od lat; nagra ją bardzo dobrą albo wcale. Tak sobie postanowił.
Jednak najbardziej lubi koncertować na Rynku, chociaż zdarzało mu bić się tu z typami, którzy zaczepiali go po wódce lub cięli kabel od wzmacniacza.
Najlepiej gra się wieczorem - w lecie; zimą - w okolicach południa. Gdy ciepło - godzinę przed i godzinę po zachodzie słońca; gdy zimno - kiedy temperatura przekroczy przynajmniej pięć stopni Celsjusza. Inaczej palce sztywnieją.
W deszczu czy mżawce też grać się nie da, trzeba zwijać sprzęt i uciekać, by wszystko nie zamokło. A Kraków ma niestabilną pogodę: to trudne miejsce dla ulicznych muzyków. Ludzi na Rynku w ogóle było mniej niż w poprzednich latach.
Sam o swojej muzyce nie chce się wypowiadać. Odbiór i ocena sztuki to sprawa subiektywna, mówi. Oceniają ją za to odbiorcy. - Tyle lat gram i tyle lat ludzie chcą mnie słuchać - podkreśla Robert Pieculewicz.
To o czymś świadczy.
Więc mimo że przekroczył czterdziestkę, z tego grania - teraz w cieniu Wieży Ratuszowej, za urzędowym zezwoleniem - rezygnować nie zamierza. Siedział już przecież w kapciach przed telewizorem: jak miał osiem lat. Zanim dostał pierwszą gitarę.
Piotr Subik

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski