MKTG SR - pasek na kartach artykułów

ParaliŻujĄca Konstytucja

Redakcja
Porę kanikuły ożywiała nam dyskusja o "dramacie" Platformy Obywatelskiej, której program nie może zostać zrealizowany, gdyż ważne ustawy przekładające polityczne intencje na praktyczne przedsięwzięcia blokuje prezydent Lech Kaczyński. Koniec wakacji tej dyskusji nie zamknie. Ideowi zwolennicy PO krzyczą, że tak dalej być nie może i podsuwają pomysły rozpoczęcia procedury postawienia prezydenta przed Trybunałem Stanu i tym samym zawieszenia sprawowania przezeń urzędu (swoisty impeachment po polsku) lub ponawiają wołanie o przyspieszenie wyborów parlamentarnych tak, aby rządząca koalicja, a nawet sama PO, uzyskała zdolność odrzucania wet prezydenckich. Pragmatyczni sympatycy PO zacierają natomiast ręce ciesząc się, że premier i partia uzyskują wygodną wymówkę dla pasywności. W kampanii wyborczej będzie przecież można głosić, że za niepowodzenia polityki rządu odpowiada paraliżujący jego pracę prezydent. Pragnący podtrzymać zainteresowanie zobojętniałych obywateli komentatorzy prześcigają się w szukaniu analogii historycznych (znajdując je na ogół za granicą) lub w konstruowaniu porywających wyobraźnię metafor. Szkoda tylko, że kolejny raz lekceważona jest ważna kwestia ustrojowej niespójności, którą naszemu krajowi stworzyła konstytucja z 1997 roku, a która jest głównym źródłem frustracji tych i być może następnych rządów.

ALEKSANDER SURDEJ*

Zacznijmy od zakwestionowania sensu toczącej się dyskusji. Zapytajmy po prostu, czy korzystanie z konstytucyjnego prawa do weta może być zakwalifikowane jako naruszenie konstytucji lub przestępstwo, a będziemy wiedzieć, że po Pałacu Prezydenckim nie krąży widmo impeachmentu. Zauważmy, że uzyskanie przez PO takiej liczby głosów i miejsc w Sejmie, która jest niezbędna do odrzucenia weta prezydenta, mogłoby mieć miejsce jedynie kosztem wyeliminowania PSL i SLD z parlamentu, a zrozumiemy, że przyspieszone wybory nie są w interesie tych partii. (Wprawdzie dla przyspieszenia wyborów wystarczałoby porozumienie PO i PiS, lecz na razie porozumienie takie wydaje się mało realne).
Wałkowanie kwestii impeachmentu i przyspieszenia wyborów maskuje sedno poważnego problemu, a mianowicie niespójności systemu politycznego Polski i niejasności miejsca, roli i kompetencji prezydenta w tym systemie.

Weto w imię programu

Wybór prezydenta w wyborach powszechnych daje mu silną legitymizację demokratyczną. Legitymizację jednak do czego? Dotychczasowe kampanie w wyborach prezydenckich były kampaniami politycznymi. Kandydaci diagnozowali sprawy kraju i deklarowali, co i dlaczego chcą zrobić. Wypowiadali się o sprawach najważniejszych: od międzynarodowych sojuszów po gospodarczą rolę państwa. Ostatnie wybory prezydenckie przebiegały pod hasłem konfrontacji idei liberalizmu i solidarności - idei w znacznej mierze społecznych i gospodarczych. Czy wyborcy dawali się rozgrzewać debacie naiwnie sądząc, że od prezydenta mogą czegoś w sprawach społeczno-gospodarczych oczekiwać, powinni zaś byli wiedzieć, że prezydent głównie mianuje ambasadorów i przyjmuje głowy innych państw, a w sprawy polityki wewnętrznej nie wtrąca się, i najlepiej, żeby nie miał na ten temat żadnych poglądów? Czy kandydaci głosili programy, które mieli zamiar realizować, czy tylko osobiste opinie, które miały pozytywnie nastawić do nich potencjalnych wyborców?
Jeśli odpowiemy "tak" na przednie człony tych pytań, to zastanówmy się, jak wybrany prezydent, który zarazem ma program polityczny, wyraźne poglądy i poważnie traktuje zobowiązania wyborcze może próbować swój program realizować, a przynajmniej wpływać na jego zdaniem niekorzystne dla swoich wyborców elementy polityki rządu?
Odpowiedź jest dość oczywista. Prezydent traktujący poważnie swoje polityczne zobowiązania może (a nawet musi) posłużyć się albo perswazją, albo wetem. Przekonywanie do swoich poglądów ideowo obcych przedstawicieli rządu jest, jak wydaje się sądzić prezydent, zadaniem jałowym. Weto natomiast zapewnia wysokie prawdopodobieństwo skutecznego zablokowania nieakceptowanych posunięć koalicji rządzącej, gdyż jego odrzucenie wymaga trudnego do osiągnięcia sytuacyjnego rozszerzenia koalicji o głosy innej partii.
Nieprzychylni prezydentowi Kaczyńskiemu komentatorzy sugerują, że prezydenckie weta są wynikiem oportunistycznej kalkulacji, która sprawia, że prezydent "podstawia nogę" rządowi swojego najpoważniejszego rywala w nadchodzących wyborach prezydenckich. Zastanawiają się więc, czy i pod jakimi warunkami taka obstrukcja opłaci się prezydentowi, czy doprowadzi do wzrostu sondażowego poparcia i ostatecznie do reelekcji.
Zostawmy te zabawy i przypomnijmy, że prezydent Kaczyński nie startował w konkursie piękności, nie został desygnowany w wyniku plebiscytu na autorytet narodowy, lecz został wybrany w oparciu o solidarystyczną platformę programową. Nie wdając się w dyskusję na temat szczegółów ostatnio zawetowanych ustaw warto zauważyć, że weto w sprawie "ustawy kominowej" może zostać uzasadnione jako sygnał, że prezydent chce zmniejszania rozpiętości płacowych (egalitaryzm jako składowa solidaryzmu), zaś weto w sprawie ustawy medialnej może być interpretowane jako pragnienie zachowania silnej pozycji telewizji i radia publicznego (własność państwowa jako rękojmia interesu publicznego).
Zastanówmy się, co swoim wyborcom w 2010 roku mógłby powiedzieć dążący do reelekcji prezydent Lech Kaczyński, gdyby z weta nie korzystał, albo korzystał jedynie w sprawach formalnych? Czy tłumaczyłby wyborcom, że drzemał, gdy rząd podejmował niekorzystne dla nich działania, że reprezentował kraj za granicą i nie upijał się w miejscach publicznych, że zajmował się grą w ping-ponga albo w tenisa ziemnego?

Którędy do rozwiązania

Jeśli chcemy, żeby rząd podejmował i realizował działania, żeby mógł być za nie rozliczany, a nie szukał winnego swoich zaniechań i niepowodzeń, a zarazem chcemy, aby prezydent nie tylko nie przeszkadzał rządowi w realizacji jego programu, ale mógł rozliczyć się z podejmowanych zobowiązań, to konieczna jest zmiana konstytucji i stworzenie konsekwentnie prezydenckiego, albo konsekwentnie parlamentarnego systemu politycznego. W tym drugim przypadku, prezydent byłby wybierany przez kwalifikowaną większość parlamentarną i mógłby korzystać jedynie z prawa do kierowania ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Można sobie wyobrazić, że PO i PiS mogłyby zgodzić się na taką zmianę gwarantując obecnemu prezydentowi parlamentarną reelekcję w 2010 roku na skróconą czasowo kadencję, po czym prezydenta mógłby wybrać w 2012 lub w 2014 roku parlament z większością wyłonioną w wyborach 2012 roku. Gdyby takie porozumienie zostało zawarte, rząd mógłby skoncentrować się na sprawach programowych, zaś tematem kampanii w wyborach parlamentarnych 2012 roku byłaby efektywność wydatkowania funduszy strukturalnych i stan polskiego drogownictwa, a w mniejszym stopniu intrygi personalne czy "medialne wrzutki" spin doktorów.
Sprawa konstytucyjnie wbudowanego, programowego (gdy prezydent i premier deklarują przeciwstawne ideały polityczne), a nie tylko personalnego, konfliktu pomiędzy prezydentem a premierem jest znana ekspertom i komentatorom. Potencjalny konflikt programowy prezydenta i potencjalnego rządu antycypował profesor Rostowski w artykule w Ozonie w maju 2006 roku. Od czasu do czasu przypominają o nim inni. Pora jednakże zająć się nią na serio zanim ponownie nie ulegnie chwilowemu zapomnieniu, aby znowu powrócić przy kolejnych wetach.

\*Autor jest socjologiem i ekonomistą, dr. hab. w Katedrze Studiów Europejskich Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, redaktorem naczelnym periodyku "Państwo i Rynek" (www.pir.org.pl)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski