Fot. Paweł Miśkowiec
ROZMOWA. BERNARD MARCHOIS, właściciel paryskiego Muzeum Edith Piaf, sekretarz Stowarzyszenia "Amis d'Edith Piaf", o wielkiej piosenkarce i swej fascynacji
To był rok...
- 1977, od 10 lat działało już nasze Stowarzyszenie Przyjaciół Edith Piaf.
Młodzi sięgają obecnie po jej repertuar?
- Chętnie, a i słuchacze wciąż pamiętają; to jedynie media uznały, że są ważniejsze rzeczy niż Piaf. Powołanie naszego muzeum pozwoliło ożywić pamięć o niej, także wśród mediów.
Przy Pana współpracy odbył się po raz pierwszy w Krakowie festiwal o Grand Prix Edith Piaf - skąd ten wybór?
- Do Krakowa trafiliśmy dzięki Towarzystwu Przyjaźni Polsko-Francuskiej, które organizowało już festiwal piosenki francuskiej dla młodzieży... Nawiązany z nami kontakt sprawił, że tym razem Grand Prix Edith Piaf, nagroda zastrzeżona przez nasze Stowarzyszenie, zostało przyznane w Krakowie.
Krakowski festiwal nie był pierwszym organizowanym poza Francją?
- Odbywał się już we Włoszech, w Belgii, ale nigdy jeszcze tak daleko.
Jest szansa, że pozostanie w Krakowie?
- Jeśli krakowskie Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Francuskiej podtrzyma swą propozycję - pewnie tak. Jesteśmy bowiem bardzo zadowoleni tak z organizacji imprezy, jak i poziomu konkursu. Z przyjemnością powrócę do Krakowa w przyszłym roku.
Jako jeden z jurorów...
- Oceniam poziom uczestników konkursu bardzo wysoko; my Francuzi bardzo lubimy słowiańskie głosy, one się nam bardzo podobają.
Wiem, że były spory pomiędzy polską i francuską częścią jury.
- To naturalne; wiele dyskutowaliśmy, starając się precyzyjnie ocenić uczestników konkursu. Fakt naszych żmudnych obrad i duża ilość nagród jedynie potwierdzają wysoki poziom konkursu. Gdyby było jedynie dwóch-trzech świetnych kandydatów, nie byłoby problemu...
Porozmawiajmy o Pana muzeum - ile eksponatów, ile obiektów Pan zebrał?
- Ciężko to ocenić. Jak liczyć listy, ubrania, rzeźby, meble, płyty, fotografie - jeśli powiem, że jest 500 eksponatów, to pewnie będzie to liczba zbyt mała, jeśli powiem dwa tysiące, być może przesadzę, a może też nie. Nie mam pojęcia.
Z jakich zdobyczy jest Pan najbardziej dumny?
- Na pewno z małej czarnej sukienki - znaku firmowego Piaf; każdy ze zwiedzających traktuje ją niemal jak relikwię, pytając czy może dotknąć choć rąbka.
Pana muzeum jest jedynym we Francji?
- Również na świecie, choć kiedyś myślano o podobnym muzeum w Nowym Jorku i Tokio.
Rząd Francji pomaga?
- Niestety, ale też sprawy kultury we Francji nie są zbyt wysoko postawione. Chwilami opadają nam ręce, gdy kolejny raz ministerstwo kultury nie reaguje na nasze prośby o pomoc. Pozostaje wsparcie składkami członków naszego stowarzyszenia, które skupia ok. 6 tys. osób z całego świata. Organizujemy też rozmaite imprezy artystyczne związane z Edith Piaf, środki z nich także wspierają muzeum.
Otwarte w wybrane dni tygodnia dużo ma gości?
- Niewielka przestrzeń nie pozwala na tłumne odwiedzanie, trzeba się wcześniej telefonicznie umówić. To bardzo kameralne, intymne zwiedzanie, podczas którego rozmawiam z gośćmi.
Dominują wśród nich...
- Cudzoziemcy, głównie Amerykanie, Niemcy i Japończycy, naturalnie również Francuzi i osoby z krajów francuskojęzycznych. Od pewnego czasu przybywa wielu Rosjan.
Poszerza Pan cały czas swe zbiory; w 46 lat po śmierci Piaf można znaleźć nowe pamiątki?
- Rok temu ukazała się płyta z zupełnie nieznanymi piosenkami, odnalezionymi w pierwszej wytwórni, dla jakiej Piaf nagrywała. Nieopisana matryca przeleżała wszystkie te lata. Też staram się powiększać swe zbiory, ale jest problem z lokalem, obecny nie pozwala już eksponować większej ilości przedmiotów.
Pana miłość do Piaf wzięła się z młodzieńczej fascynacji...
- Miałem 16 lat, moja rodzina przyjaźniła się z żoną Marcela Cerdana, boksera, który zginął w katastrofie samolotowej, wielkiej miłości Piaf, ale ja oczywiście interesowałem się zupełnie inną muzyką. Któregoś dnia, rodzice nie mieli akurat czasu, rodzina Cerdana zaciągnęła mnie do Piaf. Kto to jest? - pytałem i dowiedziałem się, że to bardzo wielka pieśniarka. Znalazłem się w jej mieszkaniu, zobaczyłem drobną, mierząca 147 cm wzrostu kobietę i pomyślałem - to na pewno nie jest wielka piosenkarka. Chyba wyczuła tę moją niechęć i dystans, bo gdy zaprosiła zebranych do wielkiego salonu, w którym nie było mebli, tylko pianino, stanęła blisko mnie w tej swojej pozie z rękami na biodrach, popatrzyła mi prosto w oczy i zaśpiewała... To był "Milord".
I młody Bernard Marchois zrozumiał, że jest wielka?
- Całkowicie odebrało mi głos. Zatem, gdy potem Piaf zapraszając obecne w mieszkaniu grono na wieczorny recital w Olimpii, zapytała "Ty młody, też chcesz przyjść?", jedynie bezgłośnie dałem znać, że tak.
I z jakimi wrażeniami wychodził Pan z Olimpii?
- Świat wywrócił mi się do góry nogami. Już ta próba w domu mnie poraziła, a w Olimpii zostałem powalony. Po recitalu poszedłem do Piaf, by podziękować i powiedzieć o swych wrażeniach, i usłyszałem, że ilekroć będę chciał, będę mógł przyjść, wchodząc do Olimpii drzwiami dla artystów. I dała mi specjalny bilecik.
I Pan z niego korzystał.
- Każdorazowo, już nawet tej kartki od Piaf nie musiałem pokazywać, bo obsługa mnie znała.
To ile razy Pan był na recitalach Piaf?
- Jeśli śpiewała w Olimpii cztery miesiące, byłem co wieczór. To dlatego nie zdałem matury. Piaf była ponad wszystkim.
ROZMAWIAŁ: WACŁAW KRUPIŃSKI
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?