„Za taką samą pracę, takie samo wynagrodzenie” – to hasło zaczerpnięte przez polskich związkowców od Jean-Claude Junckera, nowego szefa Komisji Europejskiej. Pracownicy polskiego oddziału wielkiego koncernu motoryzacyjnego chcą go użyć w walce ze swym pracodawcą.
"Polskie marki kontra dyskrymiNACJA" - przeczytaj komentarz autora >>
Na razie sprawy nie chcą nagłaśniać, bo negocjują, ale jeśli to nie da efektów – zwrócą się do Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu. Orzekał on już na korzyść pracowników w sprawach ponadnarodowych korporacji, ale nigdy jeszcze nie zajmował się nierównością płac.
– Mamy do czynienia z dyskryminacją – uważa Stanisław Chmielewski, szef „Solidarności” w krakowskim oddziale Electricite de France Polska (EdF). Przyznaje, że pracownicy EdF też rozważają pozwanie „centrali”, czyli potężnego koncernu kontrolowanego przez francuski rząd, z powodu wyraźnie gorszych warunków pracy i płacy w Polsce. Równie bojowe nastroje panują w wielu innych zakładach międzynarodowych koncernów. Dlaczego?
Większość działających nad Wisłą fabryk – dotyczy to np. producentów aut i części samochodowych, sprzętu AGD i RTV, chemii gospodarczej – plasuje się w swych koncernach w ścisłej czołówce pod względem jakości i wydajności. W rankingu zarobków polscy pracownicy są za to przeważnie na szarym końcu.
Pan Tomasz z polskiej fabryki mebli, należącej do niemieckiej firmy, był na szkoleniu w centrali. – Moje średnie zarobki jako operatora maszyn CNC wynoszą 2,2 tys. zł, wliczając w to sobotnie nadgodziny. Niemiec na takim samym stanowisku ma 2,5 tys. euro, bez nadgodzin. Nie da się tego wytłumaczyć tym, że w Polsce żyje się taniej, bo wiele rzeczy, czasem nawet mieszkania, są u nas droższe – mówi Tomasz.
– Warunki pracy w EdF w Polsce i na Zachodzie, czyli we Francji, Włoszech, Belgii czy Wielkiej Brytanii, są dramatycznie różne – twierdzi Stanisław Chmielewski, który – jako członek europejskiej rady pracowniczej – miał dostęp do danych.
Zwraca uwagę nie tylko na wysokość płac, ale i rozbudowany np. nad Loarą system przywilejów socjalnych. – A u nas próbuje się zlikwidować nawet to, co zdołaliśmy wywalczyć w latach 90. przy prywatyzacji. Próbuje się z nas zrobić XIX-wiecznych niewolników ery kolonialnej – oskarża.
Zapowiada, że jeszcze przed świętami wyśle pisma do polskiego rządu oraz nowego prezesa EdF. Jeśli nie odniosą skutku, związkowcy przygotują pozew.
Różnice płac w oddziałach i fabrykach korporacji rozsianych po Europie są ogromne. W koncernie motoryzacyjnym stawki na tym samym stanowisku w zachodnich Niemczech dochodzą do 35 euro za godzinę, a we wschodnich landach są o połowę niższe. W polskim zakładzie wynoszą średnio 6 euro.
Coraz częściej zdarza się też, że pracownicy nie są wcale zatrudnieni w polskiej spółce, tylko bezpośrednio w centrali – a mimo to, wykonując w Polsce np. rozliczenia księgowe lub obsługę personalną całej korporacji – zarabiają grubo poniżej 1 tys. euro miesięcznie. Sporo takich osób pracuje w biznes-parku w Zabierzowie oraz innych centrach biurowych i outsourcingowych.
Czasem polscy pracownicy delegowani są do zachodnich zakładów – zarabiając tam polskie stawki. Dwa lata temu takie podróże (do Bochum) odbywali m.in. robotnicy gliwickiego Opla.
– To prawda, że w kryzysowym momencie kilkaset osób wyjechało do Niemiec i pracowało tam za polskie stawki plus delegacje w wysokości 49 euro dziennie. Opłacono im też zakwaterowanie i przejazd. Było to w tamtym czasie jedyne rozwiązanie, które ratowało miejsca pracy – broni pracodawcy Mariusz Król, szef „S” w General Motors Manufacturing Poland.
Dodaje, że ludzie byli z delegacji bardzo zadowoleni, o czym świadczy liczba – 3 chętnych na jedno miejsce. To, że wykwalifikowany polski robotnik zarabiał kilka razy mniej niż niemiecki żółtodziób na praktyce, jest w tym kontekście drugorzędne.
– To oczywiste, że gdyby płace w Polsce nie były konkurencyjne, to żaden zachodni koncern nie zainwestowałby u nas – podkreśla Król. – Z drugiej strony nie powinniśmy się godzić na inwestycje za wszelką cenę. Umowy śmieciowe i głodowe pensje to patologia, z którą trzeba walczyć. Na szczęście nie dotyczy to naszej firmy.
Swój pomysł na walkę z dyskryminacją płacową przedstawił wiosną Jean-Claude Juncker, wówczas kandydat, a dziś już szef Komisji Europejskiej. „Za taką samą pracę takie samo wynagrodzenie” – oświadczył na mityngu niemieckiej CDU.
Zaproponował wprowadzenie na terenie całej Unii Europejskiej płacy minimalnej o równej wysokości: 8,5 euro za godzinę (taką stawkę ustalili niedawno Niemcy). Najniższe wynagrodzenie w Polsce wzrosłoby wtedy do ok. 5,6 tys. zł brutto.
Polskie prawo nie widzi korporacji, tylko ich polskie oddziały i fabryki
Ewentualny pozew z żądaniem zrównania płac w ramach korporacji działającej w różnych krajach Unii Europejskiej miałby szansę powodzenia, gdyby Trybunał Sprawiedliwości uznał nierówność wynagrodzeń za dyskryminację. Zdaniem prawników, to mało prawdopodobne.
Różnice zarobków na podobnych stanowiskach w ramach jednego koncernu sięgają w Europie kilkuset procent. Jedynie członkowie ścisłego kierownictwa oddziałów korporacji (np. prezesi banków, szefowie fabryk) mogą liczyć na wynagrodzenie porównywalne z apanażami zachodnich kolegów.
Zarobki pozostałych członków załogi są zdecydowanie niższe i w niewielkim stopniu zależą od nakładu pracy, wydajności i wyników finansowych polskiego oddziału.
Specjaliści od prawa pracy tłumaczą, że – zgodnie z polskimi przepisami – pracodawcą, od którego pracownik może czegokolwiek żądać, jest przeważnie polska spółka globalnego koncernu. Nasze prawo „nie widzi” korporacji jako całości, a jedynie jej krajową część. Nawet jednak wtedy, gdy pracodawcą jest „centrala”, żądanie od niej np. londyńskiego wynagrodzenia w Krakowie budzi wątpliwości.
W doktrynie prawnej przeważa opinia, że wysokość płac wyznacza rynek – mogą być one zatem przez pracodawców kształtowane swobodnie, a jedynym ograniczeniem są lokalne przepisy o czasie pracy, urlopach, płacy minimalnej itp. Różnice płacowe nie były dotąd uznawane za dyskryminację.
KOMENTARZ
Mec. Katarzyna Dulewicz, specjalistka prawa pracy, partner w CMS Cameron McKenna:
Czy Polak pracujący w Polsce dla zagranicznego koncernu mógłby złożyć pozew antydyskryminacyjny, domagając się takich samych warunków pracy i płacy jak na Zachodzie?
Z czysto ludzkiego punktu widzenia takie pytanie wydaje się zasadne i pojawia się coraz częściej, bo wielu Polaków pracuje w międzynarodowych korporacjach lub ich oddziałach. Jednak na gruncie prawa, przynajmniej na razie, trudno sobie taki pozew wyobrazić.
Po pierwsze – na przeszkodzie stoją polskie przepisy Kodeksu pracy, które jasno określają, kto jest pracodawcą. W praktyce najczęściej jest nim polska spółka danego koncernu.
Obecnie nie ma w polskim prawie pojęcia „pracodawcy ekonomicznego”, czyli nie można za pracodawcę uznać np. całej zagranicznej grupy kapitałowej. A skoro tak – to nie da się jej pozwać z powodu dyskryminacji.
Poza tym w grupach kapitałowych nawet w granicach tego samego kraju występują duże różnice płac na podobnych stanowiskach, co tłumaczy się m.in. odmiennymi kosztami życia, ale też – warunkami na lokalnym rynku pracy. Tym łatwiej uzasadnić różnice zarobków i warunków pracy występujące między krajami o innym poziomie rozwoju gospodarczego i społecznego.
Większość Polaków chciałaby zarabiać tyle co Niemcy, a do tego mieć tyle urlopu, ile Francuzi. Ale postulat całkowitego zrównywania warunków pracy i płacy w ramach danej międzynarodowej grupy kapitałowej wydaje się kompletnie nieracjonalny ekonomicznie. Nie sądzę, by dało się go kiedykolwiek przeforsować na gruncie prawnym.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?