MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Polska sztuka czytania

Redakcja
Latem roku 1970 Wojciech Żukrowski zaczął się pocić tuż po śniadaniu. Latem? Późną wiosną może? Po jajecznicy? Przed obiadem? Przy podwieczorku? W każdym razie - dziś widzę lato i śniadanie.

Paweł Głowacki: DOSTAWKA

Oto ja, ukryty za krzakiem w ogrodzie przedszkola nr 17 w Krakowie-Płaszowie, podglądam kolegów bawiących się w wojnę przy lśniącej zjeżdżalni, czerwone mrówki gryzą jak psy, a w stolicy Wojciech Żukrowski dopija kawę zbożową, otwiera świeżo wydany "Pamiętnik z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego, czyta pierwsze zdania i czuje wilgoć, jeszcze niemrawą, ale jednak, na uszach i górnej wardze. Zmókł od serca. Właściwie - dlaczego?

Druhowie moi ze starszaków przy zjeżdżalni "huuurraaaaa!" piszczeli, strzelając z patyków, a on raz jeszcze prolog kroniki Białoszewskiego sylabizował, urażony jej intonacją. "1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło." Jakże Białoszewski tak może! O wiekopomnym militarnym zrywie polskim pisze - a zaczyna niby uczniak, co wypracowanie o wakacjach nad Soliną mozolnie kleci, bo pani na polskim kazała! "(...) pomyślałem sobie chyba słowami: 1 sierpnia - święto słoneczników. - Tyle że to pamiętam odwrócony w Chłodną w stronę Karcelaka." I tyle?! Za chwilę godzina "W" wybije, chóralny śpiew polski nad miastem zawiśnie - a Białoszewski o jakichś słonecznikach gada, na dokładkę odwrócony do wszystkiego plecami?!

Wstrząśnięty Żukrowski za pióro chwycił i na fiszce zanotował karcące zdrobnienie "Mironek". Nie mógł inaczej. Jemu, żołnierzowi kampanii wrześniowej, członkowi AK, po wyzwoleniu oficerowi Ludowego Wojska Polskiego - przy czytaniu powstańczej kroniki Białoszewskiego zwyczajnie nie uchodziło nie upocić się protestacyjnie, z kombatancką godnością, od serca. On, jako wybitny stylista polskiego czynu zbrojnego, autor "Skąpanych w ogniu", a zwłaszcza pamiętnej "Lotnej", on, który wie, jak należy frazy dziergać, by ze szlachetności czynu nawet szczypty nie uronić - nie mógł nie dać odporu prozie tak ostentacyjnie nie lotnej.

Druhowie moi znudzili się przedszkolną wojenką. Czekając na obiad - drewnianymi karabinami w domki winniczków pukali. A Żukrowski czytał "Pamiętnik z powstania warszawskiego". Było coraz gorzej. Nic o ptaku w koronie, nic o dwóch kolorach, nic o tradycji powstańczej, styczniowej bądź listopadowej. Nawet cienia koturnowych przymiotników, metafor wyciskających łzy dumy, śladu wycieczek do reduty Ordona i ku "Bitwie pod Grunwaldem" Matejki. Żadnych pieśni. Jeno charczenie zdychających murów. To. I mantra kruszejących tynków. I narastający popiół miasta. I ludzie bezimienni, z pustymi rękami, ulepieni ze strachu o oddech, wciąż dokądś lecący, wciąż gdzieś przykucający, by dociągnąć do następnej minuty, choćby w resztkach po sraczu. Kronika losu lodowatego. Dojmująca.

Brnął Żukrowski przez nią, przez te nie godne prawdziwego Polaka ruiny patriotycznego tonu. Brnął, mókł od serca malowniczo, na słono i biało-czerwono, a gdy już do wyżęcia się nadawał - stworzył upupiający tytuł eseju karcącego: "Mironek w powstaniu", po czym rozwinął skrzydła. "Mamy do czynienia z nieco wyrośniętym niemowlakiem, którym rządzi mamunia i przewód pokarmowy, kto go wezwie, tego słucha, topielec wydarzeń wleczony prądem". Dalej jest o ćwierkaniu Białoszewskiego, a jeszcze dalej o jego wypranym z myśli bohaterze - wypłoszu z amputowaną pamięcią, embrionie pływającym w roztworze cudzej walki, kulącym się odruchowo... Itp., itd. Gdy skończył - był suchy. Kompletnie. I lekki, bo spełnił obowiązek - skarcił pisarczyka małego duchem.

Słowem - nic nowego. Który rok to był? Wiosna? Lato? Jesień? Zima? Jaka pora dnia i co na talerzu? Obojętne. W istocie mówię o od lat tej samej pysze kapłanów, co lepiej od ciebie wiedzą, jak masz czuć, myśleć, pisać, czcić daty, miejsca i znaki, czym i kim gardzić, a czym i kim nie. Na przykład: które piwo złe, którego poetę tępić, na kogo głosować. Podporządkowanie albo śmierć! Jakie w tej moralnej grotesce pocieszenie? Stare i dobre. Trzeba przeczekać gipsowy patos sezonowych pacykarzy - oni cichną prędko. Jak latem 1970 bitewne "huuurraaaaa!" mych druhów z przedszkola. Po kwadransie im przeszło. A na obiad był bigos. Świetny! Do dziś pamiętam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski