Może był to rok 1956, może 1957. Sierpniowy upał zwalił się na podsądecką wieś, na pałac należący niegdyś do Stadnickich, na karczmę, prastarą, przysadzistą, zbudowaną z nieprawdopodobnie grubych bierwion, na kościół. A przed kościołem - jak to w niedzielę - zebrał się tłum, dymiący, rozgadany. W tłumie chłopak trochę starszy ode mnie, zwyczajny wiejski, już w parobczańskim wieku, ale jak ubrany! Czerń materiału, głęboka, soczysta, nawet mnie, konfekcyjnemu analfabecie, kojarzyła się z czymś wytwornym. Okrycie było nieco za duże. Gdyby nie odcięto jaskółczego ogona, ciągnęłoby się po kurzu wiejskiej drogi. Chłopak ubrał się na niedzielną mszę w jak najbardziej autentyczny, choć okaleczony, frak...
Skąd frak? Ktoś sprzedał na tandecie bezużyteczny już ubiór? A może został wyszabrowany gdzieś na zachodzie Polski, na - jak wówczas mówiono - na Ziemiach Odzyskanych? Tak czy inaczej - śmieszył, bo pojawił się w kontekście dla fraka nadzwyczajnym. Jednocześnie był dosadnym przykładem starej prawdy głoszącej, iż historia jest pasmem cudzożywności. Każda epoka pożera resztki poprzedniej, tak jak drapieżniki pożerają padłe zwierzęta.
W greckich Meteorach, wtedy jeszcze rzadko odwiedzanych, najbardziej zadziwiły mnie nie same monastery, posadowione na niedostępnych skałach, nie surowi mnisi, z niechęcią patrzący na intruzów, nie tajemnicze, pachnące różami kulki sprzedawane przed cerkwiami. W malutkim muzeum nie mogłem oderwać oczu od kapitelu antycznej kolumny. Ktoś, zapewne mnich, znalazł ją w ruinach antycznej świątyni, zaniósł do klasztoru, tam kolumnę wydrążono, na wszelki wypadek spięto żelaznymi taśmami - i powstała stępa do zboża. Trudno o bardziej dosadny skrót. Skończył się świat greckich bogów, zaczęło się średniowiecze i w kapitelu przez wieki tłuczono zboże - na mąkę, na krupy do klasztornej kuchni.
Średniowiecze żywiło się wielkim, wspaniałym trupem starożytności. Ogromne budowle zamieniały się w kamieniołomy lub były wykorzystywane w sposób, o jakim nigdy nie pomyśleliby ich budowniczowie. W Arles (cudowne miasteczko, cudowny kościół, słynna kawiarnia namalowana przez Van Gogha i ponury szpital, w którym przebywał malarz) rzymski amfiteatr stał się miasteczkiem. Tam gdzie oddawano się rozrywce, gdzie przed upałem chroniły rozpięte płótna, a róże miały tłumić zapach zwierząt, krwi i potu gladiatorów, rozrosły się domki, klitki, warsztaty i sklepiki. Z pewnością cuchnęło nawozem i gnijącymi odpadkami. Wysokie, mocne ściany cyrku, jeżeli nawet nie zapewniały bezpieczeństwa, to dawały jego poczucie.
Po co jednak tak dalekie wyprawy w czasie i przestrzeni? Wystarczy spacer pod kopiec Kościuszki sprzed kilkudziesięciu lat. Ktoś - zapewne kretyn pozbawiony wrażliwości i historycznego słuchu - wpadł na pomysł wyburzenia poaustriackich fortów. Plotki głosiły, że chciano w ten sposób zdobyć cegły na odbudowę Warszawy. W plotki, jak we wszystko, co antywarszawskie, chętnie uwierzono, bo krakowianie dawno już przestali uważać fortyfikacje za pamiątkę zaborów. Oswoili je. Nawet my, dzieciaki, byliśmy oburzeni - chciano nam zburzyć miejsce wycieczek, zabaw, pikników. Jedno nas pocieszało: mury były tak silnie spojone, że nie dało się z nich wyłuskać pojedynczych cegieł. Przeszłość niszczono albo z ideologicznych, albo praktycznych względów. Kapitel był potrzebny, podobnie jak mury rzymskiego cyrku. Jednak zburzenie Bastylii wynikało już z rewolucyjnego zapału, a więc - jak większość działań powodowanych ideologią - nie miało sensu. Przydałaby się w czasie Wielkiego Terroru...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?