MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Prezydent czasu przełomu

Redakcja
Rozmowa z Bolesławem Basińskim, prezydentem Nowego Sącza w latach 1981-1984

- Był pan prezydentem, czasu przełomu. Prezydentem, który wprowadzał Nowy Sącz w stan wojenny...

- Niestety, tak to było. Ktoś musiał wykonać pewne rzeczy. Chciałbym jednak przypomnieć, że w lipcu 1981 roku, w wyborach prezydenckich startowało dwóch kandydatów.

- Pan i Jerzy Gwiżdż.

- Tak. Wyboru dokonała Rada Miasta Nowego Sącza. To był eksperyment. Po raz pierwszy w historii prezydenta wskazywali w tajnym głosowaniu miejscy radni. Frekwencja była bardzo marna. Na stu radnych, w elekcji uczestniczyło sześćdziesięciu. Byłem kandydatem PZPR, z tym, że zgłoszonym przez organizację młodzieżową - ZSMP. Naprzeciw mnie stawał człowiek wysunięty przez "Solidarność". Wygrałem stosunkiem głosów 36-24.

- Ile miał pan wówczas lat?

- 31 i, jak się miało okazać, zostałem najmłodszym w kraju prezydentem.

- Z namaszczenia partii.

- Tak rzeczywiście było, ale ja się tego nie wstydzę. Muszę jednak przypomnieć, że PZPR proponowała wcześniej kandydowanie dwudziestu osobom. Wszyscy kolejno odmawiali, obawiając się wystawiać twarz na opinię środowiska. Byłem wówczas oddelegowany z Urzędu Miejskiego do Wydziału Pracy Ideowo-Wychowawczej w KW PZPR, siedząc zresztą biurko w biurko z późniejszym redaktorem Antkiem Kiemystowiczem. Wkurzyłem się okrutnie. Powiedziałem, że takie chowanie głowy w piasek to kompromitacja partii i że będę kandydował. No i wygrałem.

- Warto przypomnieć, że pański poprzednik w prezydenckim fotelu - Wiesław Oleksy - odszedł w atmosferze niesławy...

- Myślę, że zrobiono z niego kozła ofiarnego. Przecież to nie on był inicjatorem ściągnięcia milicji do spacyfikowania strajku w ratuszu. Musiał natomiast podpisać dokument i to potem wykorzystano.

- Odszedł na wniosek działaczy "Solidarności"?

- Nie. Po prostu partia chciała w pewnym momencie dokonać zwrotu. Dla uspokojenia nastrojów i poprawienia ogólnego wizerunku, poświęcono jedną osobę. I tyle.

- Twardogłowy został więc usunięty, jego miejsce zajął liberał?

- Ja bym tego tak nie określił. Przecież w stosunku do Oleksego, jako do człowieka, nie miano żadnych zarzutów. Uważam, że był to człowiek uczciwy, który, zważywszy na czasy, w jakich przyszło mu działać, bardzo dużo dobrego dla Nowego Sącza zrobił. Miał jednak za dużo dysponentów. Bo to i Komitet Wojewódzki, i Komitet Miejski, i Urząd Wojewódzki... Każdy chciał się pokazać, a on musiał wykonywać ich zalecenia.

- Pan takich poleceń wykonywać nie musiał? Nagle partia stała się pokorna jak baranek?

- Partia pokorna nie była, ale i ja nie zamierzałem posłusznie i bezkrytycznie słuchać rozkazów. Dlatego też m.in. musiałem po trzech latach odejść.

- Proszę podać konkretny przykład tego pańskiego braku respektu.

- Nie będę wdawał się w szczegóły, za długo by to trwało. Powiem jedynie, że sprzeciwiłem się partii w konflikcie wynikłym przy zagospodarowywaniu rzekomego pustostanu przy ul. Sienkiewicza, w który to konflikt zaangażowane były Ochotnicze Hufce Pracy. Sprawę, po mojej zresztą myśli, rozstrzygał gen. Edwin Rozłubirski przybyły z Warszawy ze sztabu generalnego do towarzysza pierwszego sekretarza Józefa Brożka. Pokłóciłem się też z partią w sprawie lokalizacji bazy dla Zakładu Produkcji Opakowań Lekkich na Wólkach. Takich momentów było więcej. Są one zresztą dzisiaj do udowodnienia. To kwestia pokazania pewnych dokumentów. Aha, jeszcze jedno: poważnie naraziłem się partii w kwestii wizerunku herbu Nowego Sącza. Na skutek mojej konsekwencji, na burtach autobusów WPK pojawiła się św. Małgorzata, co się niektórym towarzyszom bardzo nie spodobało.

- Był pan prezydentem dla partyjnej władzy niewygodnym?

- Po prostu stawiającym na ostrzu noża te sprawy, co do słuszności których byłem przekonany, które miały być zrealizowane w ramach planu społeczno-gospodarczego.

- W jakich okolicznościach zastał pana stan wojenny? Wiedział pan o przygotowaniach do jego wprowadzenia?

- Nie, nic nie wiedziałem, szczerze. Dawało się wyczuć jedynie pewne napięcie.

- Wyczuwał je wówczas właściwie każdy myślący Polak.

- No właśnie. 12 grudnia byłem w Komendzie Wojewódzkiej Milicji, ponieważ o godz. 17 na terenie Nowego Sącza miała być przeprowadzona akcja "Pierścień", polegająca na inwigilacji przez milicję i ORMO alkoholowych melin. Odprawę prowadził płk Tadeusz Dusza, komendant miejski MO. W pewnym momencie wszedł łącznik, zebranie zostało przerwane, a ja zostałem odwieziony do domu, na ulicę Barską 4/9. Ten adres jest ważny. Położyłem się spać. Nazajutrz rano, o godz. 5.45 ktoś puka do drzwi. Gość w cywilu pokazał mi legitymację funkcjonariusza i powiedział, że jestem pilnie proszony. W samochodzie, w drodze do wojewody, o godz. 6 usłyszałem w radio hymn narodowy. Pytam, co się dzieje? - Jak to, stan wojenny, to pan nic nie wie? - słyszę w odpowiedzi. Przyznam, że łydki mi w tym momencie zadrżały. Potem dodał, że szuka mnie od północy. Okazało się, że w książce adresowej w Urzędzie Wojewódzkim ktoś wpisał, że mieszkam przy Barskiej 7/9. Przez tę pomyłkę, przez kilka godzin słodko sobie pospałem. W urzędzie dowiedziałem się, że na razie nie ma żadnych dyspozycji. Poszedłem więc do ratusza i tam czekałem na rozwój wypadków.

- Jaka była pana pierwsza reakcja? Nie pomyślał pan przypadkiem, że wreszcie ktoś z tym bałaganem zrobi porządek?

- Nie. Najważniejsze było zachowanie spokoju w mieście. Szedłem pustymi ulicami i widziałem, jak kilkunastoletnie dzieci rozwieszają jeszcze solidarnościowe plakaty.

- Poczuł się pan wobec społeczeństwa winny?

- A niby jaki ja miałem wpływ na to, co się stało? Po powrocie do ratusza pierwsze co zrobiłem, to poprosiłem, za pośrednictwem gońców, o przybycie wszystkich księży proboszczów. Apel był krótki: proszę z ambony uspokoić ludzi, przekonać ich, że miasto Nowy Sącz położone jest gdzieś na końcu Polski i - przynajmniej na razie - nic wielkiego się tutaj nie dzieje. Dopiero w godzinach popołudniowych spłynęły pierwsze dekrety. Podjęliśmy więc działania organizacyjne, związane m.in. z powoływaniem kolegiów d.s. wykroczeń działających w trybie doraźnym.

- I pan, trzydziestolatek, musiał sobie z tym wszystkim poradzić?

- No tak, i to w dodatku nie mając absolutnie żadnych doświadczeń w tym względzie. Musiałem tak postępować, by być w zgodzie z dyspozycjami z góry, ale i nie sparaliżować miasta. Na całe szczęście komisarze wojskowi rekrutowali się w zdecydowanej większości z tutejszej Karpackiej Brygady WOP, co w znacznej mierze ułatwiło mi zadanie.

- Miał pan coś wówczas do powiedzenia?

- Niewiele. Wszelkie decyzje podejmował Wojewódzki Komitet Obrony. On wskazywał m.in. ludzi do zwolnienia.

- A pan te wnioski podpisywał?

- Tak. WKO polecił zwolnić w ratuszu jedną osobę ze stanowiska kierowniczego. I ja tę osobę zwolniłem. Tyle tylko, że nie za działalność opozycyjną, lecz za łapówkarstwo. Natomiast udało mi się wybronić trójkę ludzi, którzy nie podpisali deklaracji o lojalności wobec władzy.

- Jaki był pana stosunek do "Solidarności"?

- Większość z jej tutejszych liderów znałem z wcześniejszych czasów, z młodości. Mam tutaj na myśli: Andrzeja Szkaradka, Jerzego Wyskiela, Heńka Pawłowskiego. Łączyła mnie więc z tymi ludźmi bardziej znajomość towarzyska, aniżeli dzieliły poglądy polityczne.

- Zatem inaczej: jak pan oceniał sam ruch "Solidarności"?

- Idea była piękna. Pewnym osobom bardziej niż na niej zależało jednak na zrobieniu osobistej kariery. Widziałem również w kilku przypadkach zupełnie zbyteczną agresję w stosunku do sprawujących władzę. Widziałem niewybredne ataki personalne. Widziałem tupet niektórych działaczy. Bałem się, że wcześniej czy później, to wszystko musi pęknąć. No i pękło.

- Nie miał pan odruchu, żeby rzucić legitymacją partyjną?

- Proszę sobie wyobrazić, że nie. Mimo, że do pewnych partyjnych posunięć mój stosunek był krytyczny. I swojego stanowiska nie kryłem. Nastąpił moment, kiedy wydawało się, że ten partyjny beton odejdzie, że w jego miejsce pojawią się nowi ludzie, którzy wniosą w szeregi PZPR trochę ożywczego wiatru. Że tak się nie stało, to już zupełnie inna sprawa.

- Wyprowadził pan więc sztandar PZPR?

- Sztandaru nie wyprowadzałem, ale członkiem partii pozostałem do końca jej istnienia. Przeszedłem następnie do SLD, ale później nie poddałem się weryfikacji, ponieważ uznałem, że jego działania zakrawają na kompromitację. W każdym razie legitymację PZPR do dzisiaj trzymam w domu. Na pamiątkę.

- Powróćmy do czasów pańskiej prezydentury. Znalazł się w niej dramatyczny moment. Odwiódł pan od samobójczej śmierci desperata, który chciał skakać z wieży ratuszowej.

- Nie chcę o tym mówić.

- Dlaczego?

- Po prostu. Są takie rzeczy, o których się nie opowiada.

- Ale przecież ten człowiek zawdzięcza panu życie.

- Było więcej takich sytuacji, w których trzeba było zachować zimną krew.

- Ile zatem prawdy jest w tym, że aby ratować działaczy "Solidarności", spalił pan ich akta w ratuszowych piecach?

- To było tak: po poddaniu rewizji przez Służbę Bezpieczeństwa lokalu "Solidarności" przy ul. Pijarskiej, będącego własnością miasta, kazałem pomieszczenia przeszukać jeszcze raz i wydzielić rzeczy, będące własnością osobistą działaczy związkowych. Wyposażenie przejęło MPGK, wszystkie pozostałe papiery zostały na moje polecenie spakowane, przewiezione do kotłowni na Milenium i spalone. Ja przy tym byłem, widziałem dokumenty i uznałem, że tak właśnie należy postąpić. Nie ulega wątpliwości, że niektóre z tych dokumentów mogłyby ludziom przysporzyć nielichych kłopotów.

- W jaki sposób pożegnał się pan z urzędem?

- Narastał mój konflikt z Urzędem Wojewódzkim, z obydwoma komitetami partii. W okresie poprzedzającym kampanię do Rad Narodowych sprzeciwiłem się umieszczeniu na miejscu niemandatowym poprzedniego przewodniczącego Rady Miejskiej, uczciwego, porządnego człowieka - Franciszka Hołysta. Ważniejsza od niego okazała się sprzedawczyni w sklepie z obuwiem. Kłuło mnie w oczy lansowanie kandydatur dyrektorów i prezesów. No i w trakcie jednego ze spotkań, w obecności pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego oznajmiłem, że zrzekam się swej funkcji. Oświadczenie to w partii przyjęte zostało z aplauzem, a westchnienie ulgi odbiło się szerokim echem po okolicznych górach. Moim następcą został Zdzisław Pawlus.

- Czy z perspektywy 20 lat, uważa pan, że swoją misję prezydencką wypełnił należycie?

- Myślę, że tak. To przecież za mojej kadencji zaczęło tworzyć się piękne osiedle Gorzków, powstał kawałek osiedla Wojska Polskiego, kupiłem od księdza proboszcza Lisowskiego teren celem dogęszczenia osiedla Barskie. Brakowało w mieście wody. Dogadałem się więc z naczelnikiem Starego Sącza. Ja mu doprowadziłem gaz, on mi dał wodę. Dokończona została gazyfikacja Nowego Sącza. Rozwiązałem problem pieczywa w mieście. To właśnie ja dałem pozwolenie panu Dankowi na rozwinięcie sieci piekarniczej. Za moich czasów pojawiły się pierwsze jaskółki kapitalizmu: powstały firmy Andrema, Konspol, sporo osób rozpoczęło działalność gospodarczą, handel obwoźny. Za moich czasów rozbudowano cmentarz w Gołąbkowicach.

- Co uważa pan natomiast za największą porażkę?

- Czy ja wiem? Odszedłem, pozostawiając pewne rzeczy rozgrzebane. Dom Ludowy w Zawadzie, sprawa oczyszczalni ścieków. Ale czy to jest porażka?

- Jak pan, były prezydent, ocenia obecne władze miejskie?

- Jest to najgorsza władza od lat czterdziestych ubiegłego stulecia. I myślę tutaj zarówno o władzy uchwałodawczej, jak i wykonawczej. W ogóle nie są załatwiane sprawy bieżące, nie wymagające wielkich decyzji. Odłogiem leżą: wyburzanie szpecących miasto ruder, lokalizacja miejsc postojowych dla prywatnych przewoźników przy ul. Morawskiego i przy dworcu PKP, powrót do współpracy z Klubem Ziemi Sądeckiej. Nie można jakoś tego towarzystwa zmobilizować do działania. Jeśli od lat nikt nie zwraca uwagi choćby na to, że barierki mostowe rdzewieją i w każdej chwili grożą odpadnięciem, to dowodzi, że po prostu nie wie, co się w tym mieście dzieje. Na ulicę powinni też wyjść ratuszowi urzędnicy. Niech usłyszą, o czym ludzie rozmawiają, na co narzekają.

- Może jednak jest pan trochę niesprawiedliwy. Przecież pewnymi dokonaniami ta władza jednak może się pochwalić?

- Jakimi dokonaniami? Tym, że fontannę na plantach wybudowano? A co z bezrobociem? A co z pozyskaniem funduszy? Proszę porównać dokonania sąsiednich gmin z dokonaniami miasta.

- Nawet prezydent ograniczany jest finansowo.

- A co, pan prezydent Wiktor, doświadczony bankowiec, nie wiedział, jaki jest stan budżetu miasta? Proszę mnie nie rozśmieszać. Tydzień przed zgłoszeniem kandydatury powiedział mi, że nie będzie ubiegał się o prezydencką godność. Gdzie tu jest konsekwencja? Nie, nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla tej nieudolności. Ratusz po prostu czym prędzej należy przewietrzyć. Dla dobra tego miasta. Rozmawiał

Daniel Weimer

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski