Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prince nigdy nie chciał być gwiazdą popu. Wolał być artystą

Paweł Gzyl
Chyba wszyscy pamiętają ten film. W jednej z jego sekwencji niewysoki muzyk o bujnej czuprynie wykonuje na scenie dla swojej ukochanej porywającą piosenkę. To „Purple Rain”, niesamowita ballada, łącząca elementy soulu, funku i rocka, z ekstatyczną solówką na gitarze.

Kiedy utwór ten trafił na światowe listy przebojów, świat muzyczny okrzyknął jego wykonawcę „nowym Jimim Hendriksem”. Prince nie dał się dał się jednak tak łatwo zaszufladkować. A jego droga do sukcesu okazała się bardziej kręta niż pozornie mogłoby się po tym sukcesie wydawać.

Wczoraj wieczorem magazyn „The Hollywood Reporter” doniósł, że w czwartek rano znaleziono czarnoskórego muzyka nieżywego w swym studiu Paisley Park w Chanhassen. Prince zmarł niespodziewanie w wieku zaledwie 57 lat.

Artysta poczuł się źle w miniony piątek. Znajdował się wtedy akurat na pokładzie swego prywatnego samolotu. Po przymusowym wylądowaniu natychmiast udał się do szpitala. Tam stwierdzono objawy ostrej grypy - i wypisano go po kilku godzinach. Obserwatorzy podkreślają, że nie wyglądał dobrze. Mimo to dzień później dał udany koncert. Sam artysta mówił, że od kilku tygodni czuje się źle, ale myślał, że to nic groźnego i niebawem wróci do zdrowia. Tak się jednak nie stało.

Lokalne władze badają przyczyny śmierci słynnego piosenkarza.

Naprawdę nazywał się Prince Rogers Nelson. Jego ojciec nadał mu oficjalny przydomek „Książę”, ponieważ chciał, aby synowi udało się zrealizować wszystkie marzenia, których jemu nie dane było dosięgnąć. Będąc jazzowym pianistą zaszczepił synowi miłość do muzyki - nic więc dziwnego, że Prince już jako nastolatek grał w zespole.

Jego pierwsze płyty z końca lat 70. od razu zwróciły nań uwagę fanów i krytyki. Prince z podziwu godną zręcznością łączył ociekające seksem teksty ze zmysłową muzyką, łączącą taneczne rytmy z elektronicznymi aranżami.

Prawdziwy przełom nastąpił jednak dopiero w 1984 roku wraz z „Purple Rain”. Ekstatyczna ballada wywindowała piosenkarza na szczyty list przebojów, sprawiając, że postawiono go w jednym rzędzie z samym Michaelem Jacksonem.

Prince nie chciał być jednak gwiazdą popu. Jakby na przekór oczekiwaniom innych zaczął nagrywać coraz trudniejsze płyty, na których więcej było soulu i funku niż chwytliwych melodii. Jakby na domiar złego wdał się w konflikt z wytwórnią, chcąc uwolnić się od jej komercyjnych oczekiwań. Aby podkreślić swoją niezależność, zrezygnował na początku lat 90. z działalności pod imieniem Prince, żądając by nazywano go... Symbolem Miłości.

Choć pracował nieustannie, nagrywając niezliczone płyty, nie udało mu się nigdy powtórzyć takiego sukcesu, jak „Purple Rain”. Powszechnie szanowano go jednak jako niepokornego i niekonwencjonalnego artystę.

Prywatnie był Świadkiem Jehowy. Miał dwie żony, z którymi się rozwiódł. Jego jedyne dziecko zmarło tuż po urodzeniu w 1996 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski