Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prokurator na "Florydzie"

Redakcja
(INF. WŁ.) Floryda nie wszystkim kojarzy się ze wspaniałym klimatem i zachwycającymi krajobrazami. U Pawła U., studenta z Krosna, nazwa tego amerykańskiego stanu wywołuje alergię.

Mieszkanie, na które Paweł U. przeznaczył ciężko zarobione za granicą pieniądze, zostało sprzedane również innej osobie

   "Floryda" i "Edmonton" to nazwy budynków wznoszonych z zastosowaniem technologii kanadyjskiej na krakowskim osiedlu Górka Narodowa. Miał tam zamieszkać Paweł U. Okazało się jednak, że mieszkanie, na które przeznaczył pieniądze ciężko zarobione za granicą, zostało sprzedane również innej osobie. Nie on jeden został wystawiony do wiatru przez dewelopera. Gdy sprawą zajęły się organy ścigania, okazało się, że Eugeniusz B., właściciel i prezes firmy deweloperskiej, jest poszukiwany listem gończym, ma wyrok sądowy, interesuje się nim kilka prokuratur na północy kraju.
   Paweł U., zdolny student architektury Politechniki Krakowskiej, pojechał do USA, aby zarobić na własne mieszkanie. - Nie chciałem być ciężarem dla rodziców, którzy płacili za moją stancję - wyjaśnia. - Przez rok ciężko harowałem, odkładając każdego centa. Wróciłem do kraju we wrześniu 2001 roku. Przez dwa miesiące śledziłem ogłoszenia w prasie. 15 listopada - dokładnie pamiętam ten dzień - znalazłem ofertę jednego z biur obrotu nieruchomościami. Doprawdy nie wiem, dlaczego wybrałem właśnie tę. Czy to było przeznaczenie, czy też zwyczajny pech? - zastanawia się Paweł.

   - Gdy usłyszałem cenę - 2 tys. zł za metr kwadratowy - bez zastanowienia umówiłem się na oględziny. Osiedle było dopiero w budowie, ale blok z moim__mieszkaniem już stał. Trochę się wahałem, bo cena była podejrzanie niska, ale wytłumaczono mi, że budynek powstał z zastosowaniem technologii kanadyjskiej (konstrukcja drewniana) i stąd ta cena. Kolejne wątpliwości miałem w momencie finalizowania transakcji, gdy nie myśląc, że coś wskóram, próbowałem się targować. Pan S., przedstawiciel firmy deweloperskiej

zaskakująco szybko

zgodził się na moje warunki, a na dodatek zobowiązał się do pokrycia opłat notarialnych. Wątpliwości rozwiali pracownicy agencji, zapewniając mnie o legalności transakcji i zobowiązując się doprowadzić do podpisania aktu notarialnego - dodaje Paweł.
   Paweł U. mówi, że "schody zaczęły się", gdy wpłacił pierwszą część pieniędzy. Mieszkanie miało być gotowe w ciągu dwóch tygodni, ale termin minął, kluczy wciąż nie miał, a mimo to prezes B. domagał się reszty pieniędzy.
   - Z tego powodu o mało co nie doszło do zerwania umowy - opowiada Paweł U. - Pod koniec grudnia 2001 r. nastąpiło oficjalne przekazanie kluczy do mojego lokalu. Podpisałem protokół zdawczo-odbiorczy i zapewniono mnie, że niebawem zostanie sporządzony akt notarialny. Nie czekając aż to nastąpi, zabrałem się do wykańczania i urządzania mieszkania; na tapety, flizy, panele itp. wydałem 15 tys. zł. Jeszcze trwały prace, gdy nie mogąc się doczekać, aby być już na swoim, zwiozłem tam meble, książki, rozmaite, drogie memu sercu bibeloty. W mieszkaniu rozgościła się też moja dziewczyna. Szaleliśmy z radości. Ale nasza radość nie trwała długo. Do wizyty pana F., człowieka, który przedstawił się jako... pierwszy właściciel mojego mieszkania! Okazało się bowiem, że spółka pana B. sprzedawała jedno mieszkanie dwóm__różnym osobom! Moje miał zresztą kupić jeszcze ktoś trzeci. 16 stycznia 2001 roku dowiedzieliśmy się, że nasz deweloper został aresztowany. Wtedy wyszło na jaw, że

spółka jest zadłużona,

że może dojść do tego, że bank, w którym wzięła kredyty, położy łapę na wszystkich jej aktywach - o ile jeszcze ma takowe, bo dowiedzieliśmy się, że nie płaciła firmom budowlanym, swoim współpracownikom. Ta sytuacja zupełnie mnie obezwładniła. Wpadłem w depresję. Kilka miesięcy spędziłem w domu rodziców, patrząc w sufit. Nie mogłem sobie darować, że tak się dałem podejść. Pieniądze, które wpłaciłem na konto pana B., to była moja krwawica! Dzisiaj mogę powiedzieć, że wróciłem do równowagi psychicznej. Chciałbym jednak odzyskać swoje meble, książki i rzeczy osobiste. Ale prokuratura nie pozwala nic ruszyć. W międzyczasie do mieszkania włamał się drugi właściciel i wymienił zamki. Doprawdy, nie wiem, co mam począć, tym bardziej że sprawa w prokuraturze przeciąga się w niemiłosierny sposób. Mija rok od aresztowania dewelopera. A w śledztwie chyba nic nie drgnęło. Czy takim ludziom jak pan B. nawet prokurator nie da rady? - pyta Paweł U.
   - Dlaczego postępowanie tak długo trwa? Dlatego że jest to sprawa wielowątkowa. Akta liczą kilkadziesiąt tomów. W związku z tym śledztwem należało przesłuchać przeszło trzysta osób: kontrahentów spółki, nabywców mieszkań, pracowników i osoby współpracujące z firmą - wyjaśnia prokurator Wojciech Mularczyk z Prokuratury Okręgowej w Krakowie, podkreślając, że przy tej sprawie, oprócz niego, pracuje tylko jeden funkcjonariusz policji ("wiadomo, policja ma braki kadrowe"). - Poza tym, już w trakcie śledztwa okazało się, że niektóre osoby muszą być przesłuchane ponownie, gdyż pojawiły się

nowe okoliczności.

   Kolejny, bardzo ważny czynnik wydłużający postępowanie wiąże się z tym, że konieczne są opinie specjalistyczne. Dwie - pismoznawczą i geodezyjną - już mam. W najbliższych dniach ma być wydana opinia z zakresu budownictwa. Czwarta - z zakresu księgowości - najbardziej istotna, zawierająca kluczowe elementy dla sprawy - jest na ukończeniu. Nie ukrywam, że na czas trwania postępowania wpływa również fakt notorycznego niestawiania się na przesłuchanie niektórych świadków - wyjaśnia prokurator.
   Paweł U. mówi, że ma żal nie tylko do siebie, ale i do ludzi, od których zależało to, czy osoba z wyrokiem sądowym, bez stałego adresu, może funkcjonować w branży. - Mam żal przede wszystkim do agencji pośrednictwa, która zaoferowała mi to mieszkanie - mówi student z Krosna.
   Krzysztof Has z biura obrotu nieruchomościami zawiesza na chwilę głos, gdy pytam, czy wie, jaką gehennę przechodzą jego klienci, którzy kupili mieszkania w blokach typu "Edmonton" i "Floryda": - Jest nam wstyd, że do tego doszło. Sami byliśmy ogromnie zaskoczeni, gdy wyszło na jaw, że pan B. sprzedał jeden lokal kilku osobom. Wcześniej nie mieliśmy przesłanek, żeby nie ufać deweloperowi. W naszej opinii, nie zaniedbaliśmy niczego. Sprawdziliśmy, że firma ma umocowanie prawne, to znaczy działa legalnie, zgodnie z wpisem do sądowego rejestru.
   Prokurator Wojciech Mularczyk uważa, że pośrednik powinien był przede wszystkim

sprawdzić stan prawny

nieruchomości, a dopiero potem oferować mieszkania klientom. - Można to zrobić choćby poprzez lekturę ksiąg wieczystych. Z drugiej strony, Paweł U. czy też każda inna osoba zamierzająca kupić lokal, powinna dokładnie czytać umowę, jaką spisuje z pośrednikiem - stwierdzić, czy jest tam zapis o tym, że sprawdził on stan prawny nieruchomości. Gdy w grę wchodzą duże kwoty, trzeba bardzo uważać, jakie dokumenty się podpisuje i komu się przekazuje pieniądze. Poszkodowani w tej sprawie podpisywali zwykłe umowy cywilnoprawne ze spółką Eugeniusza B., wpłacając do kasy spółki nawet przeszło 100 tys. zł. Taka umowa stawia je w bardzo trudnej sytuacji. Może ona być jedynie podstawą do roszczeń odszkodowawczych, na pewno jednak nie ma mocy aktu notarialnego, dzięki któremu nabywa się prawa do własności - przestrzega prokurator.
   Ci, którzy kupili mieszkania od Eugeniusza B., a mimo to, tak jak Paweł U., nie mają gdzie mieszkać albo ci, którzy, mimo wpłacenia całej kwoty musieli na własny koszt wykańczać swoje mieszkania, oraz cała reszta poszkodowanych w różny sposób klientów spółki (jest ich ponad stu!) zastanawiają się,

jakim cudem

Eugeniusz B. zdołał uzyskać dla swojej spółki wpis do rejestru sądowego. Okazuje się bowiem, co potwierdza prok. Wojciech Mularczyk, że Eugeniusz B., składając wniosek o rejestrację spółki w Krakowie, miał wyrok sądowy i był człowiekiem bez stałego adresu zamieszkania. Jak ustaliła krakowska prokuratura, zanim przybył do Krakowa, mieszkał w Wejherowie, skąd został wymeldowany. Już po tym, jak został prezesem firmy deweloperskiej w Krakowie, wyszło na jaw, że jest poszukiwany listem gończym przez jeden z sądów na północy Polski; interesuje się nim jedna z prokuratur w tamtym rejonie, a teraz zgłaszają się następne.
   Sędzia Małgorzata Szmudzińska, przewodnicząca wydziału XI Krajowego Rejestru Sądowego w Krakowie, twierdzi, że sąd rejestrowy nie ma obowiązku interesowania się tym, czy osoba figurująca jako prezes rejestrowanej spółki była w przeszłości karana. - Jeśli wniosek rejestrowy jest poprawnie wypełniony, wpis odbywa się automatycznie - mówi sędzia Szmudzińska. - Sąd może wstrzymać wpis jedynie na skutek doniesienia złożonego przez osobę z zewnątrz, ale przy pierwszym rejestrze zdarza się to niezmiernie rzadko.
   Co do braku stałego zameldowania Eugeniusza B. sędzia Szmudzińska utrzymuje, że adres nie ma większego znaczenia, bo szukając jakiegoś człowieka, można się np. dowiedzieć, iż już dawno nie mieszka on w miejscu wskazanym we wniosku, chociaż figuruje ono w Centralnym Biurze Adresowym. To samo dotyczy adresu siedziby spółki.
   Od ponad roku Eugeniusz B. ma

stały adres

- jeden z zakładów karnych w Krakowie. Wiele wskazuje, że jeszcze tam trochę posiedzi. Przynajmniej do końca krakowskiego śledztwa w jego sprawie. Prok. Wojciech Mularczyk ma nadzieję, że sprawa Eugeniusza B. zakończy się w tym półroczu. Prokuratura zarzuciła mu: "wprowadzenie w błąd grupy inwestorów co do stanu prawnego nabywanych przez nich nieruchomości, doprowadzenie do niekorzystnego rozporządzenia ich mieniem, poświadczenie nieprawdy, przywłaszczenie ponad 200 tys. zł z kasy spółki".
   - Istnieje również uzasadnione podejrzenie, iż znamiona przestępstwa mają wykryte nieprawidłowości w działalności księgowej firmy. Rozpatrujemy wątek związany z kredytami zaciągniętymi na dużą kwotę przez spółkę pana B. w jednym z banków. Na razie nie rozstrzygnęliśmy, jaka będzie ocena tego czynu i ewentualna kwalifikacja prawna. Decyzja zapadnie po analizie opinii rewidentów. Jest też podejrzenie popełnienia przez Eugeniusza B. przestępstwa z kodeksu spółek handlowych - chodzi o niezgłoszenie upadłości spółki w sytuacji, gdy zachodzą przesłanki do jej ogłoszenia przewidziane prawem - _wymienia prokurator.
   Spółka Eugeniusza B. w sensie prawnym wciąż działa. W jednym z pism specjalistycznych związanych z rynkiem nieruchomości jeszcze niedawno można było przeczytać anons firmy o tej samej nazwie, który brzmiał mniej więcej tak: "_jeśli nie chcesz sobie pluć w brodę, skorzystaj z tej oferty".
Niestety, nie udało nam się skontaktować z przedstawicielami firmy Eugeniusza B. Numer telefonu spółki został usunięty ze spisu teleabonentów, a jej siedziba jest zamknięta na głucho.
   Dlaczego wierzyciele, którzy mogą domagać się ogłoszenia upadłości spółki, nie korzystają z tego prawa? - Można się tylko domyślać, że nie robią tego z powodu wysokich opłat, jakie trzeba wnieść w przypadku postępowania upadłościowego - mówi prokurator Mularczyk.
GRAŻYNA STARZAK

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski