MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rachunki za politykĘ

Redakcja
Sprawa finansowania partii politycznych z budżetu państwa, choć budzi żywe emocje, wymagać powinna od obserwatorów chłodnej kalkulacji. Wiele zresztą wskazuje na to, że najbardziej zainteresowani kalkulują chłodno, zaś emocje są co nieco teatralne. Argumenty, które są przytaczane, nie dotyczą tylko i wyłącznie tego, co jest dobre dla kraju czy dla kształtu życia politycznego. W takiej dyskusji nie da się uniknąć problemu, dla kogo poszczególne rozwiązania są korzystne, a dla kogo nie.

Kto opłaca polityka?

Platforma Obywatelska zaproponowała zlikwidowanie dotacji z budżetu państwa dla partii politycznych i zastąpienie ich dobrowolnym odpisem z podatku przeznaczonego przez obywateli. Prawo i Sprawiedliwość zwraca uwagę na to, że takie rozwiązanie premiuje partie, które są popierane przez wielki biznes, przez ludzi bogatych. To daje większe szanse na realizację swoich interesów przez tych, którzy są w stanie więcej na działalność partii politycznych przeznaczyć. W końcu kto płaci, ten wymaga. Z drugiej strony, nie ma wątpliwości, że przeznaczanie z budżetu państwa pieniędzy na partie polityczne i na ich rywalizację jest dalece wątpliwe z punktu widzenia większości obywateli, którzy bez problemu wskażą inne, ważniejsze potrzeby. Politycy, którzy na co dzień chętnie powołują się na wolę obywateli, w tej sprawie finansowania partii podchodzą do badań opinii publicznej z dalece mniejszym respektem.
Jeśli politycy nie potrafią przekonać do swoich racji współobywateli i to tak, by dali im coś od siebie, są powody do niepokoju. Sięgnięcie do budżetu państwa jest nie tylko uniezależnieniem od bogatych sponsorów, ale także rozleniwiającym wygodnictwem. Patrząc na kampanię wyborczą w amerykańskich prawyborach, warto zwrócić uwagę na miliony dolarów, które jest w stanie zdobyć dla potrzeb swojej kampanii Barack Obama. Te miliony nie pochodzą od milionerów, ale przede wszystkim od drobnych darczyńców. Ponad połowa wpłat na jego fundusz wyborczy to były kwoty nieduże, mniejsze niż 25 dolarów. Jak mówi stare porzekadło, złotówka od każdego z biedaków to więcej niż tysiąc od milionera. Nie ma jednak wątpliwości, że przekonanie milionera może być łatwiejsze i mniej czasochłonne. Przekonanie milionów obywateli wymaga milionów początkowego kapitału - i tu krąg się zamyka.
Można tu pomyśleć o rozwiązaniu stosowanym w wyborach do amerykańskiego Kongresu, gdzie budżet dopłaca 1 dolara do każdego udokumentowanego dolara zebranego przez kandydata. Jest z tym jednak związany limit; jeśli kandydat chce wydać na kampanię zbyt dużo, traci prawo do dotacji.

Komu płaci polityk?

Warto też na problem spojrzeć z drugiej strony. Na co partie polityczne wydają te pieniądze? Na ogół przeznaczają swoje fundusze na komunikację z mieszkańcami. Tylko jakiego to rodzaju komunikacja? Zarówno budżetowe pieniądze, jak i wpłaty indywidualnych darczyńców idą przede wszystkim na billboardy czy spoty. Na to wszystko, do czego współczesny konsument jest przyzwyczajony jako do sposobu promocji tak zwanych dóbr szybko zbywalnych (czyli takich produktów jak proszki, napoje chłodzące, używki czy słodycze). Są to towary, w przypadku których decyzja o zakupie nie jest decyzją szczególnie istotną. Jest na ogół podejmowana szybko i bez większej refleksji, bo tak naprawdę nie angażuje głęboko kupującego. Dlatego właśnie konsument nie poprzedza takiego zakupu poważnymi analizami, a jedynie kieruje się znajomością marki, ogólnym wrażeniem, skojarzeniami. Właśnie temu służą wyżej wymienione nośniki reklamowe. Warto postawić tu pytanie - czy polityk jest już "dobrem szybko zbywalnym"? Czy faktycznie taka powierzchowna komunikacja jest tym, co polepsza jakość polityki?
Zwolennicy tego typu działań odpowiadają, że jeżeli nie będzie możliwości docierania do wyborców poprzez reklamę, to wyniki wyborów będą rozstrzygane przez dziennikarzy i właścicieli mediów, którzy będą poprzez swoje sympatie i antypatie budować poparcie dla poszczególnych ugrupowań. Jeśli nie można zdobyć wyborcy przez spot puszczony przed telewizyjnymi wiadomościami, to tak naprawdę zdanie wyborcy jest uzależnione w dużym stopniu od tego, co pokaże się i co powie się w samych wiadomościach.
Tutaj dochodzimy do jeszcze jednego elementu tej układanki. Kto tak naprawdę korzysta z finansowania partii politycznej z budżetu państwa? Przy obecnej sytuacji w Polsce można wskazać bez cienia wątpliwości, że tymi, którzy korzystają na takim finansowaniu, są przede wszystkim media (wliczając w to agencje reklamowe, również te od billboardów). Zwykle dziennikarze patrzą bardzo uważnie na ręce polityków, zwłaszcza gdy chodzi o pieniądze podatnika. Nieco inaczej jest w przypadku pieniędzy, które są wydawane na same media; tu czujność dziennikarzy jest jakby osłabiona. Pomimo tego, że większość czytelników przyklasnęłaby temu, by ograniczyć możliwość wydawania pieniędzy przez partie polityczne na spoty i billboardy, takie opinie nie są specjalnie nagłaśniane i podnoszone przez samych dziennikarzy. Nikt w końcu nie kąsa ręki, która go karmi.

Płaćmy za coś innego

Być może warto spojrzeć na ten problem z zupełnie innej perspektywy. Pytanie brzmi nie tylko: skąd partie mają brać pieniądze? Warto się zastanowić, na co partie mogą wydawać pieniądze - czy to podatnika, czy sympatyka. Poza dziennikiem telewizyjnym i blokiem reklamowym przed nim jest jeszcze trzecia metoda - metoda bezpośredniego kontaktu. Z taką sytuacją mamy do czynienia we Francji, gdzie prawnie ograniczono możliwość korzystania przez partie z nośników reklamy, tym samym zmuszając kandydatów do parlamentu do twardej, ale bezpośredniej walki. Warto też zwrócić uwagę na to, że nawet jeżeli amerykańscy kandydaci w prawyborach wydają grube miliony, to jednak swojego czasu nie poświęcają tylko na projektowanie reklamowych spotów. Jeżdżą z miejsca na miejsce po to, by spotykać się z ludźmi. Jest takie amerykańskie porzekadło, że są dwa rodzaje kandydatów - ci, którzy jeżdżą głównymi drogami, i ci, którzy wygrywają wybory.
Przy obecnych regulacjach wpływ billboardów wiszących przy głównych drogach jest zbyt duży (nawet jeśli nie na wyborcę, to na pewno na mentalność polityków) i być może warto by go ograniczyć. Szkoda byłoby, gdyby nasi politycy żyli w przekonaniu, że wygrywają wybory nie ci, którzy jeżdżą bocznymi drogami, ale ci, którzy przy głównych drogach wieszają swoje billboardy. Być może problem finansowania partii nie byłby tak istotny, gdyby politycy wydawali te pieniądze na benzynę, na wynajmowanie sal, na spotkania z mieszkańcami, wreszcie na nowe pomysły, jak prowadzić głębszą debatę publiczną. Wydawanie ich na agencje reklamowe i nośniki reklamy, na upodabnianie polityków do proszku do prania, to nie jest dobry pomysł na oczyszczenie polityki.
JAROSŁAW FLIS
Autor jest doktorem socjologii pracującym na Uniwersytecie Jagiellońskim, publicystą "Tygodnika Powszechnego"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski