Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ścieżka od ławki do ławki

Redakcja
Wieniedikt Jerofiejew Rys. Dmitrij Szewionkow-Kismiełow
Wieniedikt Jerofiejew Rys. Dmitrij Szewionkow-Kismiełow
"Westchnienie jest bogatsze niż królestwo". Wasilij Rozanow.

Wieniedikt Jerofiejew Rys. Dmitrij Szewionkow-Kismiełow

Literatura i życie

Zwietrzała "Łza komsomołki". Już tak. Nie wiem, kiedy, wiem, że było to nieuchronne - trywialne legendy wietrzeją szybko. Na dwudziestą rocznicę śmierci Wieniedikta Jerofiejewa znów czytam jego poemat "Moskwa-Pietuszki" i nie dziwię się, że pierwszy raz nie czuję zapachu spirytualiów.

Zmarniała "Łza komsomołki" - ingrediencje, co wchodziły w jej skład, padły jak muchy. Padł aromat lawendy, której miało być gramów ściśle 15, zdechła woń werbeny (15 g) i świerkowe opary wody kolońskiej "Las" (30 g). Lakier do paznokci (2 g) stracił palną moc, cierpkość na zawsze opuściła płyn do płukania ust (150 g), sczezł gaz lemoniady (150 g). Gałązka wiciokrzewu, którą wszystko to mieszać należało przez minut dwadzieścia - obróciła się w próchno. Zwietrzał łzawy drink i cała reszta legendarnych koktajli w pajęczynie słów "Moskwy - Pietuszek", koktajli, nalewek, wódek, win, bimbrów, piw i ratujących życie trucizn. "Nurty Jordanu"? "Gwiazda Betlejemska"? "Balsam kanaański", zwany też "Srebrnym liskiem"?

"Duch Genewy"? "Psia krew"? Piwo żygulowskie? Denaturat? Oczyszczona politura? Co z nimi w poemacie? Nie ma ich tak, jak były. Już nie ma czego wąchać. Nie ma już nic do wypicia. Więc co jest? Co zostało?

Koniec "Łez komsomołki" był w istocie końcem skleconej przez nas legendy "Łzy komsomołki". I to jest dobre. Wystygła nasza legenda całego poematu, nasza legenda życia Jerofiejewa i nasza legenda niewielkiej ocalałej reszty jego dzieł. Zamilkła cała ta żałośnie pastelowa opowieść, z ust do ust przekazywana w niezdrowym podnieceniu - to nasze bajanie, które w istocie było jak bezbolesne redagowanie atrakcyjnego folderu krajoznawczego "Wódczana Rosja i deliryczny jej kapłan Jerofiejew". Pialiśmy: Wieniczka! On - drugi Jesienin! Tak samo piękny - jasnowłosy, niebieskooki, delikatny! Tak samo liryczny! Tak samo czuły! I porównywalnie spity! I podobnie tragiczny! Cóż począć - taki ich los, ich i całej armii innych, los klasycznie rosyjski!... Z grubsza tak lekko i z grubsza to z nas wyłaziło przez lata całe. Ku pokrzepieniu trywialności.

Wystarczało nam bezpieczne lizanie życia Jerofiejewa przez ciepłą, pastelową szybę kilku banałów o jego chlaniu i chlaniu w ogóle. Zadowalała nas łatwizna szybkiego omiatania okiem groteskowego naskórka jego zdań. Tą drogą - odwiecznym traktem tanich dyrdymałów - na nas, sytych, obżartych odpustowymi erzacami, zstępował tępy spokój. I skończyło się. Dlaczego? Zostawmy to - trzeba by osobny tekst napisać. Grunt, że oto zmarniały atrakcyjne bibuły i na dwudziestą rocznicę śmierci Jerofiejewa zostało nam to, co zawsze tkwiło na dnie atrakcyjnych bibuł. Ciemności i gołe zdania. Wiecznie ruszające się ciemności życia Jerofiejewa i pewność Jerofiejewa, że pisanie nie rozświetli ciemności. Chyba nie miał pewników innych. Bo niby skąd miał je brać?

Od początku - od dnia jego urodzin 24 października 1938 roku na stacji Pojakonda - było wędrowanie. Chwiejność, oswajanie mózgu z nieusuwalną obcością miejsc. Rodzina cała - krok w krok za ojcem, kolejarzem, pokornie, przez wystygłe mieściny za kołem polarnym, w poprzek Półwyspu Kolskiego. I na każdym postoju - brak czasu na ciepło. Trzeba ruszać. Dalej - aresztowanie ojca i zsyłka. Porzucenie przez matkę, dom dziecka - pierwsze takty samot- ności. Jerofiejew nazwie ten czas podłym. Doda: "Słyszało się na ulicach, że w Murmańsku sprzedają mięso, w którym można znaleźć ludzkie paznokcie"... Katalogować dalej ten żywot? To niewiele zmieni. Grubo później pierwsza żona Jerofiejewa, Gala, rzeknie: "Nigdy nie pisał przy biurku, ale tam, gdzie popadło. Jego życie było wędrówką. Przenosił się z kąta w kąt, z miasta do miasta, z ławki na ławkę". Tak - nie ma po co ciągnąć precyzyjnego dziennika podróży.
Po prostu, aż do dnia śmierci Jerofiejewa w maju 1990 roku - wciąż to samo. Nieustające kroki, wierna chwiejność, nieusuwalny chłód miejsc nigdy nieoswojonych. 52 lata utrapień włóczęgi od ławki do ławki. Szkoła średnia, ukończona z wyróżnieniem. Jazda na południe - Moskwa, uniwersytet, szybko porzucony. Później jakieś miasta na Ukrainie, kolejny uniwersytet, tym razem we Włodzimierzu, i podobne jak w Moskwie, fiasko edukacji. Jeszcze później - chyba znów przejście ścieżek za kołem polarnym. Dalej - kolejny raz Moskwa i niekończące się wyprawy do jej labiryntów. A po drodze - bycie tragarzem, kamieniarzem, palaczem i milicjantem, ekspedientem i wiertaczem, strażnikiem i bibliotekarzem, magazynierem, wreszcie monterem-łącznościowcem... A w głowie jego demony nie słabną.

Gęstnieje samotność. W szkicach do nieukończonej tragedii w pięciu aktach "Fanny Kapłan" Jerofiejew zanotuje: "Z tymi ludźmi NIE MA O CZYM PIĆ". Gęstnieje samotność i to, co do końca będzie jego powietrzem: monstrualne dysputy z delirycznymi widmami. Coś jeszcze? Pierwsze i drugie małżeństwo - fakty zacne, lecz nie mogły pomóc. Jak i nie pomagają narodziny syna. Nic już nie da się zrobić. Pierwsza operacja nowotworu gardła. Nic nie da się zrobić. Druga operacja - w dziurę pod brodą można było ponoć wcisnąć pięść. Nic nie da się zrobić. W końcu - 11 dzień maja 1990 roku. Śmierć. Ostatni raz nic nie da się zrobić. Ostatni raz jest jak było zawsze.

W domykającej jego żywot, zatytułowanej "Wariatem można być w każdym wieku", rozmowie z Leonidem Prudowskim, Jerofiejew wspomina siebie małego w chwili swej nieudanej śmierci przedwczesnej. Ma wszystkiego dwa lata zaledwie. Cierpi. Matka każe starszym braciom i siostrom podejść do jego łóżka i przeżegnać się. Lekarz rzęzi diagnozę: "Ch... sprawa". Z czasem okaże się ona diagnozą całego życia od ławki do ławki. Jerofiejew głęboko ją zapamięta. Tuż przed swą udaną śmiercią powie: "To był dobry, bardzo dobry lekarz". Bo wiedział, co zobaczył. Już na początku nic nie dało się zrobić.

Nic nie dało się zrobić - trzeba było jakoś istnieć dalej. I nic już nie da się zrobić. Życie Jerofiejewa i pisanie Jerofiejewa pozostaną fenomenami nieuchwytnymi. Bo niby o czym miałby on z nami pić? I co można wiedzieć o samotności jego niekończących się dysput z lodowatymi widmami? Lepiej nie wiedzieć. Lepiej nie chcieć wiedzieć. Po dysputach zostały słowa, z których teraz opadły nasze foldery krajoznawcze. Słowa wreszcie gołe, słowa z dna atrakcyjnej, płaskiej legendy. Niewiele ich. Wydany w 2000 roku przez Wydawnictwo Literackie tom "Dzieła prawie wszystkie" liczy niecałe 440 stron. Prawie bieda. Jeśli odnajdą się zeszyty zgubione przez Jerofiejewa na którejś z trudnych ścieżek - powieść "Szostakowicz" i coś jeszcze, coś niewielkiego - będzie tego więcej. Lecz raczej się nie odnajdą. W zgubionej siatce, prócz zeszytów, były flaszki wódki. Ktoś wziął - słowa nie miały szans. Nic nie dało się zrobić.
440 stron zatem. Głównie drobnica. Wspomniany wywiad przedśmiertny. Listy do siostry, Tamary Guszcziny. Garść "Złotych myśli". "Moja maleńka leniniana" - "perły" bezlitośnie wyjęte z dzieł Włodzimierza Iljicza. Niewielki esej "Wasilij Rozanow oczami ekscentryka" - jedna z tych dysput widma z dygoczącym mózgiem Jerofiejewa. Bezładny szkic do nieukończonej tragedii "Fanny Kapłan". Tragedia w pięciu aktach "Noc Walpurgii, czyli Kroki Komandora", klasyczny motyw - świat jako dom szalonych. Wreszcie - istota rzeczy. "Moskwa-Pietuszki". Tworzony z początkiem 1970 roku poemat prozą. Doskonałość, w której tkwi cała napisana reszta.

127 stron. Fabuła? Trzeba ją streszczać? Podróż, oczywiście. Bo cóż innego mogłoby być? Podróż podmiejską koleją z Dworca Kurskiego w Moskwie do stacji Pietuszki. Jak zawsze - od jakiejś ławki do ławki jakiejś. 139 kilometrów kolebania się. 139 kilometrów miejsc nie do oswojenia. 139 kilometrów ciemności, wolno narastających za oknem, choć przecież jest dzień najbielszy. 139 kilometrów wszystkich gorzał świata. 139 kilometrów dysput z wszystkimi delirycznymi widmami globu, które są lodem, który jest ludźmi, którzy są widmami... 139 kilometrów samotności. 139 kilometrów, które niczego nie zmienią. Po czym - powrót, co go już nie trzeba było opisywać. A jutro? Od początku to samo? Nie inaczej, Wieniczka. 139 kilometrów słów nieomylnie ułożonych. 139 kilometrów zdań o intonacji rozpiętej między powłóczystą elegancją biblijnych wersetów a suchą, pozornie naiwną prostotą filozoficznych powiastek Woltera. W środku zaś - co tylko chcecie. "Moskwa-Pietuszki" to wehikuł ułożony z ogromnej ilości cytatów jawnych i ukrytych, z magicznie przeinaczonych przywołań, lekkich parafraz, ech i parodii stu języków z czterech stron świata i czasów wielu. Gdyby stworzyć księgę przypisów - musiałaby liczyć stron najmniej 30. Ot, kłopotliwa prawda - oto jeden z największych alkoholików Rosji XX wieku, okazuje się być jednym z najlepiej oczytanych ludzi Rosji, najlepiej oczytanych i najintensywniej pamiętających cudze księgi. Ale zostawmy to. Jest kłopot inny. Mianowicie - dlaczego tak? Po co tę groteskowo-liryczną, ciemno-jasną, smutno-śmieszną opowieść Jerofiejew nicował włóknami wyłuskanymi z obcych opowieści? Po co grał z językami innych ludzi, innych czasów? Aby dowieść, że nihil novi sub sole? Po co? Chciał wygrać? Tak? Dajcie spokój!

Po co?... Fatalne pytanie. Jak te jerofiejewowskie legendki, przez nas klecone ku pokrzepieniu dzielnych abstynentów - skłania ono do gaworzenia o idei dzieła, o ideologii, jakakolwiek by ona była. Każe silić się na wydłubywanie z cudzego bajania bądź życia tez głębinnych, przesłań, pouczeń etycznych, socjologicznych, wszelkich. Ponure, beznadziejnie jałowe jest to kusicielstwo.

"Moskwę-Pietuszki" Jerofiejew nazwał poematem - tak jak Mikołaj Gogol nazwał "Martwe dusze" (może i całą resztę swych dzieł, tylko milczał o tym?). Pisząc o Gogolu, Vladimir Nabokov wygłosił prawdy ostateczne. Są one też prawdami o sztuce Jerofiejewa. Podam je, zmieniając, co zmienić trzeba. I nie wchodzę w żadną dyskusję. Tylko posłuchajcie. Tyle wystarczy w sprawie pytania: po co?
"Ani ten, kto chciałby się zdrowo pośmiać, ani ten, kto poszukuje książek »dających do myślenia«, nie pojmie, czym jest naprawdę poemat »Moskwa-Pietuszki«... Luki i czarne dziury w tkance stylu Jerofiejewa sugerują istnienie podobnych szczelin i pęknięć w materii samego życia... W takim świecie nie może być moralnej nauki, bo nie ma w nim uczniów ani nauczycieli: ten świat istnieje i eliminuje wszystko, co może go zniszczyć... Na tak arcywysokim poziomie literatura nie zajmuje się oczywiście użalaniem nad przegranymi ani gromieniem możnych. Odwołuje się do sekretnych głębin ludzkiej duszy, gdzie cienie innych światów przesuwają się niczym cienie bezimiennych, bezdźwięcznie przepływających statków... Jeśli interesują was »idee«, »fakty« i »przesłania«, trzymajcie się z daleka od Jerofiejewa - on nie ma wam nic do powiedzenia... Jego dzieło, jak wszystkie arcydzieła literatury, jest fenomenem z zakresu języka, nie idei...". Tak, pytanie: po co? - tu nie ma sensu.

Nikita Stavisky ujął to prościej. "Myślę, że celem autora było po prostu napisanie poematu "Moskwa-Pietuszki". Gdy się wie, jak Jerofiejew, gdy się do dna wie, że literatura nie rozświetla ciemności, a tylko pozwala łagodniej czekać - można mieć jedynie taki cel. Dziś, gdy zwietrzały tanie legendy o "Łzie komsomołki" i o całej reszcie, celem czytelnika niech będzie po prostu lektura poematu "Moskwa-Pietuszki". Nic więcej. Niech spokojnie słucha westchnień ciemnego języka pod groteskowym śmiechem.

Paweł Głowacki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski