Paweł Głowacki: DOSTAWKA
Gardło wujowi doskwierało, mikstury nie pomagały, nie dało się ominąć skalpela. Nic wielkiego, zabieg śmieszny, ot, kosmetyka - nie ma się czego, chłopcze, bać. I rzeczywiście, cięcie naprawdę kabaretowe być musiało, bo lekarze ze śmiechu przeoczyli resztki i zaszyli w gardle wuja kulę gazy i nożyczki. Miał odtąd głos nieludzki - chrapliwy, czarny, z dna, na które strach schodzić. Żywi bledli, słuchając Vernona.
Ile razy sześćdziesięcioletni dziś Tom Waits snuł to stare zmyślenie? Na ilu koncertach? Przed jakimi gremiami? W ilu wywiadach? Po ilu podobnych bajkach - tych jego legendarnych "Tom Tales" - rozpoczynał opowieść o karkołomnym losie gardła wuja Vernona, rozpoczynał i niemiłosiernie rechocząc wlókł ją aż do pewnego bożonarodzeniowego obiadu, wyssanego z palca jak wszystko, kiedy to wuj, dławiąc się indyczym udkiem, po latach wykrztusił na talerz gazę i nożyczki, a wtedy on - Tom - przejął od wuja Vernona głos? A może to ja wymyśliłem finał ten? Co? Jak było? Jak jest?
Jest jak zawsze, kolejny raz. Jest opowieść. Słucham najświeższego albumu Toma Waitsa "Glitter And Doom Live", słucham mruczanych bajań tego infernalnego narratora w chaplinowskim kapelutku i kolejny raz wiem na pewno: dziś już nikt nie potrafi opowiadać tak, jak opowiada Tom Waits. Nie licząc Marqueza - nikt. Aby trzymać się tylko zeszłego stulecia: nie żyją Brel i Piaf, odeszli Fellini, Kantor, Bergman, Tomasz Mann, Nabokov, Strehler, Beckett i jeszcze kilku, może kilkunastu. Słucham więc ostatniego, który potrafi bajać bez litości, bez łez, bez lukru i pensjonarskiej czułości, bez złudzeń tuczonych w świątyniach każdej wiary świata. Tak - słyszę nieobecność naiwnej litości. Słyszę uczciwość.
Na płycie drugiej - pół godziny "Tom Tales". Groteska o sępach z Teksasu. Szyderstwo w sprawie telefonów komórkowych, pretensjonalnie upstrzonych technicznymi nowinkami, z których 99 procent jest nie do pojęcia dla szarego śmiertelnika. Albo szyderstwo z niemieckiej zupy czasów II wojny światowej, z cieczy, co zwała się "pastika". To na deser. A na płycie pierwszej - danie główne, 17 kawałków muzycznych, 17 zmyśleń, snutych czarnym, głębokim głosem nieszczęsnego wuja Vernona, który żył z gazą i nożyczkami w gardle, chrobotem żelaza zaplątanego w białą miękkość.
Wybieram na chybił trafił. "Dirt In The Ground", "Such A Scream", "Live Circus", "Goin' Out West", "Falling Down", "I'll Shoot The Moon", "Green Grass", "Make It Rain", albo "Lucky Day". Nie potrafię narracji tych nazwać pieśniami. To za mało. Czym są te nucone włóczęgi, dotykające pyłu, krzyków, cyrkowości życia, nieosiągalnego księżyca, zawsze obojętnych traw, deszczu monotonnego i boleśnie nielicznych dni szczęśliwych? Sarabandami dla bywalców tanich burdeli, stygnących o szarym świcie? Znużoną modlitwą mnichów pogodzonych z fiaskiem wszystkich przykazań? Ciężkimi jak ołów kołysankami dla bezimiennych upadłych? Wszystkim tym naraz? Teatrem? Tak, teatrem. Nie umiem nazwać tego inaczej.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?