I znów Wigilia u córki. Ale przecież dobrze pamięta te jej gwarne i wymęczone Wigilie.
Bo nie wiedzieć czemu zawsze chciała mieć wszystko domowe. I karpie w domu musiały być wypatroszone, a potem pokrojone w dzwonka i smażone tuż przed podaniem. Makowce i orzechowce z drożdżowego ciasta musiały wyrosnąć w jej własnej kuchni. I sernik tam właśnie miał się pokryć czekoladową polewą. Obowiązkowa na wigilijnym stole była zupa grzybowa z kaszą; czysta, nie zaprawiana śmietaną. I rybne gołąbki koniecznie musiały być, malutkie jak palec, zawinięte w liście włoskiej kapusty, i kutia z dmuchanego ryżu z bakaliami oraz miodem, bo lubiły ją córki, i kluski z makiem dla syna.
Mijały lata, dzieci się pożeniły, powychodziły za mąż. Z roku na rok przybywało wnuków i wigilijny stół trzeba było rozkładać, żeby się wszyscy pomieścili. Bo talerz musiał być i dla bezdomnego wędrowca, i dla sąsiadki z góry, samotnej osoby, która na te rodzinne Wigilie chętnie przychodziła.
Biały obrus pachniał krochmalem, przy każdym talerzu serwetka i gałązka jedliny. Na środku sianko, świeca w lichtarzu, opłatki i świeżutka chałka. A choinka musiała sięgać pod sufit. Pachnąca, prawdziwa. Nie żadne tam plastiki.
- Skąd ja siły brałam? - myśli sobie dzisiaj, szykując się na tę proszoną Wigilię? Kiedy ja to wszystko zdążyłam zrobić? Jak udawało się wszystkich nakarmić, a czasami nawet przekarmić? Zawsze tak kombinowała, żeby potraw było dwanaście, żeby każdy znalazł pod choinką pięknie zapakowany prezent, choćby skromny, choćby drobiazg, ale opisany i przewiązany wstążeczką.
A jak dzieci były małe, po Wigilii mąż brał je na sanki. Bo zimy wtedy śnieżne były, nie to co teraz. Dzieci siadały jedno za drugim, a On zmieniał się w konia pociągowego albo renifera i gnał prawie bez wysiłku. Jechali na Góry Twardowskiego albo nad Wisłę. A ona przez ten czas sprzątała, myła talerze, piła herbatę i czekała aż wrócą.
Kiedy to było? Dopiero co, i tak dawno przecież. Pół wieku prawie. Wierzyć się nie chce, bo gdy tak myśli i wspomina, to zdaje się jej, że wczoraj jeszcze kaptury i rękawiczki tym swoim maluchom przed sankami poprawiała.
Lata jednak mijały i minęły. Człowiek się zestarzał. Najpierw z domu poszły dzieci. Na swoje. A oni z mężem zostali we dwoje. Trochę narzekali, a to na serce, a to na ciśnienie, aż bardziej zaniemógł on. Nie radził sobie ze swoją słabością. Czasem zrzędził, ale był. Razem wspominali te młode Wigilie; gwarne, wesołe. I te starsze, spokojniejsze. Dzielili się opłatkiem, włączali telewizor na pasterkę z Watykanu. I tak sobie trwali jedno przy drugim. Raz lepiej im było, raz gorzej, ale było.
Dzisiejsza Wigilia będzie inna, bo córka trochę zmodyfikowała potrawy. Nie robi gołąbków z rybą. A grzybową z kaszą zastąpił barszczyk z jaśkiem. Ale karp będzie i pierogi z grzybami, i kompot z suszu. Makowce też będą domowe. Ale nie jej własne, tylko córcine. Dobre. Posiedzą, obejrzą prezenty. Może nawet kolędę zaśpiewają. A potem ona wróci do siebie. I zrobi sobie własną Wigilię. Bo zupę grzybową, czystą, nie zabielaną, ma w lodówce. I kapustę z grochem zrobiła, i parę gołąbków z rybą, tych, co to ich już nikt nie jada. Kluski z makiem też będą. Włączy lampki na swojej małej, plastikowej choince - a potem posłucha pasterki z Watykanu.
Gdy w telewizji zaintonują ostatnią kolędę, Ona rozpocznie pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Trochę wesołych i trochę smutnych. Osiemdziesiątych drugich w życiu. I trzecich bez Niego.
Majka Lisińska-Kozioł
e-mail: [email protected]
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?