Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Teatralność ciastek Agathy

Paweł Głowacki
Dostawka. Więzienny celnik dał spokój cukierniczym dziełom sztuki Agathy, bladej piękności z myszką w kształcie Meksyku na prawym policzku. Do chwili, kiedy na wiozącym prezenty dla osadzonych bandytów taśmociągu podjechał pod jego psi nos słodki pakunek Agathy – nie miał litości.

Niczym anioł zagłady bandyckiej idei ucieczki, w poszukiwaniu śrubokrętów, młotków oraz innych brzeszczotów – rozpruwał kiełbasy, kaszanki, bochny, salcesony i całą resztę. Bez zmrużenia oka ciął tasakiem wszystko, lecz gdy rozwinął słodki pakunek – łapa z tasakiem nie była w stanie opaść.

Finezyjne piękno kolorów i kształtów ciastek bladej piękności, hipnotyczna moc ich filigranowej teatralności – na mgnienie obróciła celnika w słup soli. Zaniechał chamstwa. Słodkie dzieła sztuki przejechały nietknięte. Rzecz jasna – spoczywał w nich ostry metal. I po wielu nocach rycia w podłodze i piłowania krat Monsieur Gustave H., konsjerż hotelu Grand Budapest – był wolny... Na tym poprzestanę.

Tyle wystarczy powiedzieć, by o istocie oddziaływania filmowego arcydzieła Wesa Andersona „The Grand Budapest Hotel” rzec wszystko. Tak, wystarczy z filmu Andersona wyjąć i pokazać tę scenę nagłej bezradności chama z tasakiem w garści. Przypomnę, co już sto razy przypominałem. Josif Brodski uczy: „Nie rozcina się ptaka, żeby odnaleźć źródło jego śpiewu.

Jeśli trzeba coś rozciąć, to własne ucho”. Nie da się, tak zwyczajnie, po ludzku – nie sposób publicystycznym cepem zmasakrować hipnotycznej filigranowej sztuczności „The Grand Budapest Hotel”, żeby wydłubać jakieś ostrze bardzo aktualnej, społecznie ważkiej Idei, Przestrogi, Filozofii. Nie da się, a poza tym – wstyd dla „cepmana”, co by się na grzmocenie zdobył, nieziemski byłby. Co zatem pozostaje?

A co pozostaje, kiedy stoi się przed „Słonecznikami” van Gogha lub „Giocondą” Leonarda? Nic, tylko patrzeć i milczeć. Smakować i nie pytać: „O czym to jest?”. Bo jak zapytasz, to usłyszysz: „Przedstawiający słoneczniki w wazonie obraz van Gogha Słoneczniki jest o tym, że słoneczniki są w wazonie” – i co wtedy zrobisz z tą wstrząsającą rewelacją? Wiem, grubawo mówię, ale cieniej mi się nie chce, no i grubą kreskę zawsze lepiej widać. Więc?

Więc – „The Grand Budapest Hotel”. Osobne dzieło sztuki. Można iść na nie do kina, albo – co lepsze – kupić je można w kiosku i na dvd oglądać wciąż od nowa. Fabuła? Kompletnie bez znaczenia. Kryminalna aferka gdzieś w centrum starej Europy Środkowej, a na tyłach tego banału – pomruki faszyzmu. Za chwilę druga wojna światowa, za chwilę koniec niepowtarzalnego smaku życia na starych ziemiach Franciszka Józefa.

Właśnie – koniec. Tamtego smaku, tamtego świata. Film Andersona – będąc marszem cudownych kadrów, ruchomych obrazów, pulsujących form, w swojej filigranowej sztuczności doskonałych jak ciastka Agathy – jest próbą powrotu, próbą gorzką. Po trosze operetkowy, slapstickowy, komediowy, farsowy nawet, ulepiony w poetyce snów bardzo młodej kobietki, której podświadomość przywołuje nocami cud jej nieodległych dziewczęcych zabaw w pastelowym domku dla lalek – jest melancholijnym, nostalgicznym echem dawno temu zamarłego świata Austro- -Węgier. To wszystko.

Ale powrotu nie ma. Stąd łagodna gorycz opowieści Andersona. Powrotu nie ma. Czy oznacza to jednak, że nie należy próbować? Dziwaczny problem. Równie dziwacznie można zapytać, czy w ogóle możliwe jest życie bez kadrów pamięci, co przecież zawsze teatralizują przeszłość każdą. Wes Anderson dobrze zna odpowiedź.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski