Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W godzinie "W"

Redakcja
Tadeusz Góralski

   Żadna z zapamiętanych w życiu dat nie kojarzy mi się z takim ogromem przeżyć jak wtorek 1 sierpnia 1944 r. godzina 17 w Warszawie - wspomina Tadeusz Góralski, b. pchor. "Góral-1490", dowódca I plutonu kompanii "Genowefa", baonów "Gustaw-Harnaś, jeden z bohaterów Powstania Warszawskiego.
_K_oncentracja kompanii "Genowefa" batalionu NOW-AK "Gustaw" odbywała się w trzech punktach Powiśla, oddzielnie dla każdego z jej plutonów. Pluton I, dowodzony wówczas przez ppor. "Biskupa", gdzie w stopniu podchorążego pełniłem funkcję dowódcy drużyny, miał się zebrać w jednym z mieszkań kamienicy przy ul. Kopernika 18, róg Ordynackiej. W kilkupokojowym lokalu spędziliśmy już noc z 28 na 29 lipca podczas pierwszej koncentracji. Wszystko wskazywało na to, że tym razem akcja nie zostanie odwołana. Rozkaz dotarł do mnie w godzinach popołudniowych, co pozwoliło zameldować się z całą drużyną przed godziną szesnastą.
   Oddział szturmowy, wyposażony w trzy pistolety maszynowe (jedna "Pepesza" i dwie "Błyskawice"), kilkanaście pistoletów oraz granaty ręczne, przygotował się na trzecim piętrze budynku ul. Kopernika 37, w mieszkaniu państwa Czerskich. Dołączyłem tam z dowódcą plutonu przed 17. Wydzielona grupa liczyła nie więcej niż piętnaście osób. Dwóch oficerów: por. "Marabut" - dowódca kompanii oraz ppor. "Biskup". Podchorążowie: "Andy", "Koń", "Zawada", "Kowboj", "Mechanik", "Stachur" oraz ja "Góral", a także strz. "Jerzy" i dwie sanitariuszki, z których jedna, córka gospodarzy mieszkania, wyróżniała się niecodzienną urodą.
   Założyliśmy biało-czerwone opaski z nadrukowanymi orzełkami, z literami WP i wypisaną ołówkiem liczbą 1122, stanowiącą numer pododdziału. Mam ją do dnia dzisiejszego jako jedną z nielicznych powstańczych pamiątek.
   Punktualnie o godzinie 17 donośny tupot nóg zbiegającego po schodach oddziału zagłuszał odgłosy pierwszych pojedynczych wystrzałów. Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, słychać już było dochodzącą z wszystkich stron głośną kanonadę broni palnej. Pobiegliśmy w kierunku przedwojennej Wojskowej Komendy Miasta vis-á-vis Hotelu Europejskiego. Po przebyciu około 200 metrów ulicami Kopernika i bardzo krótką Karasia zatrzymaliśmy się u jej wylotu. Przyczyną był ogień strzelającego od strony Krakowskiego Przedmieścia niemieckiego cekaemu.
   Na wprost, po drugiej stronie ulicy, przed budynkami oddzielonymi od niej metrowej wysokości murkiem, z którego pięły się ku górze wysokie metalowe pręty, widać było grupę powstańców gorączkowo przywołujących nas do siebie. Jedyna droga do wyznaczonych nam obiektów prowadziła właśnie w lewo, w kierunku, z którego strzelał od czasu do czasu wzdłuż ul. Oboźnej karabin maszynowy - tym samym była nie do przebycia.
   W tej sytuacji por. "Marabut" podjął decyzję dołączenia się do napotkanego oddziału. Bez strat przeskoczyliśmy wszyscy na drugą stronę ul. Oboźnej. Powstańcami, z którymi los nas połączył, dowodził szczupły mężczyzna w cyklistówce. Był nim ppor. "Bicz" (Marian Mokrzycki), dowódca kompanii zgrupowania kpt. "Krybara", ale o tym wtedy jeszcze nie wiedziałem. Spotkałem go natomiast raz jeszcze dopiero po kilkudziesięciu latach, i to zupełnie przypadkowo, podczas jazdy pociągiem.
   Grupa ppor. "Bicza" liczyła kilkudziesięciu słabo uzbrojonych ludzi. Zgodnie z otrzymanym zadaniem mieli atakować od strony ul. Oboźnej obsadzony przez żołnierzy niemieckich kompleks budynków Uniwersytetu Warszawskiego. Podstawę wyjściową do natarcia stanowiła niska oficyna usytuowana prawie równolegle do ulicy, nieco w głębi dziedzińca, na którym się znaleźliśmy.
   Razem z "Andym", "Stachurem" i "Jerzym" wbiegliśmy do sieni. Zobaczyliśmy uchylone drzwi, które prowadziły na otwartą przestrzeń, gdzie teren uniwersytecki oddzielony był od naszej posesji zasiekami z drutu kolczastego. Po prawej i po lewej stronie znajdowały się drzwi do mieszkań niskiego parteru z oknami wychodzącymi na obsadzone przez Niemców obiekty. Jeden z żołnierzy ppor. "Bicza" wyrąbywał w tym czasie siekierą zamknięte drzwi mieszkania po prawej stronie. Kiedy się z nimi uporał, zajęliśmy w czterech pierwsze pomieszczenie dwuizbowego lokalu. Musiała to być kuchnia, ponieważ po otworzeniu obu okien usłyszeliśmy, jak z wiszących za nami na ścianie półek spadają z brzękiem talerze.
   "Andy" i "Stachur", obaj w hełmach z pistoletami maszynowymi "Błyskawica", uklękli przy oknach o bardzo niskich parapetach. "Andy" przy lewym, "Stachur" przy prawym. Ze swoim niewielkim pistoletem o najmniejszym kalibrze 5 mm nie miałem żadnych szans na wymianę ognia na tak znaczną odległość.
   W pewnym momencie "Stachur" unosi się ponad okienny parapet. Przyjmuje pozycję stojącą i, celując, oddaje pierwszą krótką serię z peemu. Nagle pada przed siebie na podłogę jak podcięty. Nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co się stało, z trudem odwracam go na wznak. Twarz sina, a spod hełmu, zza okularów patrzą na mnie nieruchome oczy. Nie mam już żadnych złudzeń, "Stachur" nie żyje. Został trafiony prosto w serce.
   W tym czasie słyszę, jak "Andy" złorzeczy, że zaciął mu się peem. Muszę więc natychmiast zacząć strzelać, i to z tego samego okna, w którym przed niespełna minutą trafiony został "Stachur". Dociera do mnie, że przecież jakiś wyborowy strzelec z tamtej strony jest w to okno wstrzelony i czeka z palcem na spuście wycelowanego karabinu, abym mu się tylko pokazał. Pewna śmierć - podpowiada instynkt samozachowawczy i ogarnia mnie strach.
   Wreszcie zbawienna myśl. Cofam się kilka kroków w głąb pomieszczenia, gdzie będę mniej widoczny, i stamtąd dopiero zaczynam strzelać. "Andy" po usunięciu zacięcia wznawia ogień, ale w odróżnieniu od "Stachura" robi to od początku w pozycji klęczącej z głową w hełmie tuż nad parapetem okna. "Jerzy" uzbrojony tylko w granat ma ładować nasze zapasowe magazynki.
   Z sieni słychać czyjś donośny głos: "Jeden na ochotnika do przecięcia zasieków". Klęczący obok nas "Jerzy" poderwał się z okrzykiem: "No to idę". I nim zdołaliśmy cokolwiek powiedzieć, zniknął za drzwiami. Przez okno widziałem, jak ten bardzo wysoki, młody chłopak przebiegł lekko pochylony zaledwie kilka metrów i upadł, ginąc na miejscu. Chociaż został do mojej drużyny przydzielony tuż przed wybuchem powstania, nie znałem jego nazwiska, jedynie imię i numer ewidencyjny "2818". Dlatego nikt z jego bliskich nie dowiedział się nigdy, jak i kiedy zginął, a w kronice batalionu figuruje jako "2818" N.N.
   Kolejne jeszcze próby przecięcia kolczastej przeszkody pod silnym ogniem niemieckim nie powiodły się i natarcie nie mogło ruszyć. Po jakimś czasie pociski moździerza, może granatnika, trafiły w dach naszego budynku, powodując częściowe jego zawalenie oraz pożar. Kiedy płomienie objęły już sufit zajmowanych przez nas pomieszczeń, zostaliśmy z nich wycofani, przechodząc z "Andym" ponownie na dziedziniec. Zobaczyłem, jak prowadzono rannego w bok mojego dowódcę plutonu, ppor. "Biskupa". Był bardzo blady.
   Z wydawanych przez naszych dowódców rozkazów wynikało, że obecnie największe niebezpieczeństwo zagraża nam od strony ul. Oboźnej, gdzie na wprost jej wylotu na Krakowskie Przedmieście mieściła się Komenda Policji. Stamtąd spodziewano się ataku samochodów pancernych buszujących podobno na styku Krakowskiego Przedmieścia z Nowym Światem.
   W głębi podwórza paliła się nadal opuszczona przez nas niska oficyna, w której pozostało ciało poległego "Stachura". Bliżej, w odległości kilku metrów, pod szczytową ścianą sąsiedniej kamienicy leżało kilku rannych.
   Obserwowałem w tym czasie kilkudziesięciometrowy, obniżający się ku Wiśle, odcinek ul. Oboźnej. Stanowisko strzelającego stamtąd wzdłuż ulicy niemieckiego cekaemu było dla mnie niewidoczne, a jego ogień nam nie zagrażał. Zauważyłem tylko, że prowadzony z obu stron ostrzał krzyżuje się u wylotu Karasia, to jest na wprost zajmowanych przez nas pozycji. W jakiś czas później obaj dowódcy podjęli decyzję o wycofaniu się z zajmowanego terenu.
   Przeskok na drugą stronę organizowano w kilkuosobowych grupach. Kiedy miała przyjść na mnie kolej, na jezdni leżał już ktoś zabity. To, czego byłem świadkiem w kilkanaście sekund przed startem naszej grupy, było koszmarem. Widziałem powstańca dobiegającego już na przeciwległą stronę, który zniknął nagle, rozerwany siłą ogromnego wybuchu, a w miejscu, gdzie to się stało, pozostała tylko krwawa miazga. Najprawdopodobniej musiał mieć przy sobie granat, w który trafił niemiecki pocisk. Granaty "Filipinki" zawierały pod cienką metalową obudową dużą ilość materiału wybuchowego i raziły z ogromną siłą w promieniu kilku metrów. Natomiast w zasięgu kilkunastu metrów nie powodowały już tak dużego zagrożenia. Dzięki temu najprawdopodobniej nikt z nas nie został trafiony odłamkami.
   Pokonując biegiem szerokość ulicy, nie zauważyłem, czy z mojej grupy ktoś oberwał. Patrzyłem cały czas prosto przed siebie w zbawczą dla nas ulicę Karasia, a zatrzymałem się dopiero za jej rogiem, przy wejściu do Teatru Polskiego, gdzie por. "Marabut" zbierał swój niewielki już oddział. Grupa ppor. "Bicza" skręciła w ul. Bartoszewicza. Nasz dowódca zdecydował, że pobiegniemy w dół ul. Kopernika. Odcinek nie był dłuższy niż 300 metrów, a szeroka w tym miejscu jezdnia obniżała się dość stromo ku Tamce.
   Biegliśmy całą szerokością jezdni, chociaż nikt tu już do nas nie strzelał. W mijanych bramach widzieliśmy spore grupki ludzi, mieszkańców i przypadkowych przechodniów, których wybuch powstania zaskoczył na ulicy. Przyglądali się nam z zainteresowaniem i sympatią. Nagle usłyszałem, że ktoś bardzo głośno wykrzykuje moje imię i nazwisko. Spojrzałem w tym kierunku. Z bramy wychylił się mój szkolny kolega Szaniawski, którego nigdy już później nie spotkałem. Pozdrawiał mnie, machając ręką. Kiedy usłyszałem swoje nazwisko, zamurowało mnie. Dał znać o sobie konspiracyjny nawyk anonimowości. Nie zdałem sobie przez chwilę sprawy z tego, że biorę udział w działaniach, po których nie powinno być już żadnej konspiracji.
   Zatrzymaliśmy się dopiero na wprost fortecznej ściany stanowiącej charakterystyczną na Tamce budowlę. Weszliśmy do jednej z bram, zajmując pomieszczenia warsztatu mechanicznego na parterze oficyny i wystawiając uprzednio ubezpieczenie w bramie. Odpoczywaliśmy w całkowitej ciszy, siedząc na wypełnionych czymś juchtowych workach.
   Patrzyłem na siedzącego w pobliżu "Andego". Był wyraźnie przygaszony. O ile "Stachura" widziałem po raz pierwszy i ostatni w życiu, to z "Andym" zetknąłem się już wcześniej w czasie konspiracji. Pomyślałem, że z naszej czwórki zajmującej kilka godzin temu jedno z pomieszczeń na ul. Oboźnej przeżyliśmy tylko my dwaj.
   Nie wiedziałem, że zginie on kilka tygodni później, dokładnie 23 sierpnia podczas natarcia na Komendę Policji i kościół Świętego Krzyża jako dowódca II plutonu. Jeszcze wcześniej, bo za cztery dni, straci życie dowodzący obecnie nami porucznik "Marabut", trafiony tak jak "Stachur" prosto w serce, co będę widzieć z bliskiej odległości. A z sześciu kolejnych dowódców trzech plutonów kompanii "Genowefa" polegnie trzech, wśród nich mój zastępca podchorąży "Żurawel", który obejmie po mnie dowództwo I plutonu na początku września. Z trzech pozostałych, którzy przeżyją powstanie, dwóch zostanie rannych.
   To wszystko jednak było jeszcze przed nami i miało wypełnić tragiczny, a zarazem niezapomniany scenariusz najbliższych 63 dni i nocy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski