Bez licencji
Jordański mikrobus zjechał z Desert Highway, by potoczyć się drugorzędną drogą do miejscowości Rum. Asfalt wznosił się i opadał, a zaspani pasażerowie budzili się powoli ze snu.
Bez licencji
Po kilkunastu kilometrach pojawił się jeden z wielu przydrożnych posterunków policji. Kierowca nie miał - obowiązkowej - licencji na trasę z Petry do Wadi Rum, więc problem rozwiązała jednodinarowa moneta. Egzotyczny policjant, który, zamiast standardowego beretu, głowę miał owiniętą chustą "beduinką", a do niej przyczepioną lśniącą w słońcu odznakę, mógł więc spokojnie kontynuować poranną sjestę w cieniu palmy.
Po chwili na horyzoncie pojawiła się ludzka osada, w której mogliśmy wykupić bilety wstępu do Księżycowej Doliny. Jeszcze tylko rozliczenie z kierowcą, który zażądał równowartość 3,5 dolara (zdzierstwo) i mogliśmy - za okazaniem biletu wstępu delektować się kubkiem (plastikowym) gorącej beduińskiej herbaty z miętą lub kawy z kardamonem.
Księżycowa Dolina, jak zwykło się tłumaczyć Wadi Rum, stała przed nami otworem. Miejsce, w którym piliśmy kawę, to rządowe centrum turystyczne, w skład którego wchodzi restauracja i punkt wynajmu jeepów do zwiedzania pustyni. Jednak tuż za nim znajduje się wioska beduińska, a co za tym idzie - Beduini, oferujący wynajem samochodów po znacznie rozsądniejszych cenach.
Ciurkająca atrakcja
Po ustaleniu ceny wsiedliśmy do pick-upa. Samochód prowadził Beduin. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest niesamowity kolor piasku - czasami czerwony, a nawet różowy.
Pierwszą atrakcją, do której docierają samochody, jest Źródło Lawrencea z Arabii. I od razu rozczarowanie, bo jakże atrakcją nazwać betonowy sześcian, z którego wystaje zardzewiała, ociekająca wodą, rurka. Tak czy inaczej jest to obecnie jedyne źródło wody na terenie Wadi Rum.
Wysiedliśmy jednak z samochodu, aby zobaczyć inskrypcje naskalne, które również nie zrobiły na nas wielkiego wrażenia. Jeden z turystów sceptyków powiedział nawet "czego się nie robi dla turystów", po czym wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Wreszcie ruszyliśmy w głąb pustyni. Piasek poorany jest kołami samochodów. Nam wydaje się, że wszystko wygląda identycznie, a jednak ślady rozjeżdżają się w różne strony. Nasz kierowca tłumaczy, że napęd czterokołowy czasami nie wystarcza i trzeba jechać tam, gdzie piasek jest twardszy. Zbliżamy się do monumentalnego czerwonego dżebela (arab. góra). I znowu wysiadamy z samochodu, aby wędrować siqiem (arab. wąwóz, szczelina skalna), ozdobionym zdecydowanie wspanialszymi, niż poprzednie, naskalnymi rysunkami zwierząt i ludzi. Ogromne wrażenie robi kolor skał, przechodzący od białego, przez różowy do krwawoczerwonego.
Dom Lawrencea z Arabii
Następnym etapem wyprawy jest skalny most. Choć nie jest to łatwe, każdy chce się nań wdrapać, by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Słońce jest coraz wyżej, a piasek przesypujący się przez sandały, zdaje się coraz bardziej gorący. Stajemy jednak na moście.
Warto było trochę się pomęczyć. Gdzieś w oddali widać kurz, pozostawiony przez przejeżdżające samochody. Tu i ówdzie można dostrzec karawany wielbłądów z turystami, którzy preferują bardziej tradycyjny sposób zwiedzania Księżycowej Doliny.
Jadąc wzdłuż widocznych na piasku śladów opon udajemy się w kierunku domu Lawrencea z Arabii, albo raczej tego, co z niego zostało. Dziś jest to już tylko sterta kamieni, coś na kształt fundamentów. Obok znajduje się wyschnięty wodospad, z którego pułkownik brał wodę.
Jedziemy dalej, zatrzymując się jedynie przy kilku ozdobionych rysunkami skałach. Słońce jest bardzo wysoko. Ulgę przynosi tylko szybka jazda i owiewające twarze powietrze.
W pewnym momencie samochód zatrzymał się przy grupie skał, zwanych Skałami Zachodzącego Słońca. Tu spędzamy resztę dnia i całą noc. Kierowca, zanim nas zostawił, przygotował jeszcze beduińską herbatę oraz rozpalił ogień.
Usiedliśmy w cieniu skały i wraz z Beduinem wpatrywaliśmy się w ogień pod menażką. Do wody nasypał herbaty i cukru, przykrył naczynie i w momencie, kiedy napój zaczął się gotować, odchylił przykrywkę i wrzucił garść świeżych liści mięty.
Kubki wypełnione gorącą herbatą trzymaliśmy tak, jakby miały nam ogrzać dłonie, pomimo że temperatura otoczenia z pewnością przekraczała 50°C, a nieruchome powietrze sprawiało, że pot lał się z nas strumieniami. Delektując się zapachem herbaty patrzyliśmy na czerwony piasek i wyrastające z niego czerwone dżebele.
Beduin odjechał. Umówiliśmy się, że przyjedzie po nas następnego dnia o szóstej rano. Do tego czasu byliśmy zdani na siebie.
Mimo że wielu turystów nocuje na pustyni, to trudno jest natknąć się na inną grupę. Jedynie nocą widać migoczące w oddali ogniska.
Nocleg na pustyni to cisza, która aż kłuje w uszy, oraz miliony gwiazd na niebie.
DARIUSZ WIĘCZKOWSKI
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?