Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiersze nad Tamizą

Redakcja
Jest ich dużo. Są widoczni i słyszalni. Są rozpoznawalni w przypływach i odpływach różnokolorowych twarzy - na ulicach, placach, w lokalach. Pracują jako kelnerzy, ekspedienci, niańki, budowlańcy, hydraulicy, sprzątacze; są widoczni jako obsługa pasażerów na lotniskach i obsługa klientów w kawiarniach i pubach. Przerywają w pół zdania, gdy jakiś rodak zaczyna ich pytać o coś nieporęczną angielszczyzną, i każą rozmawiać ze sobą po polsku.

Józef Baran

W Londynie powstaje środowisko młodych pisarzy i jedno z prężniejszych środowisk odbiorców sztuki

Podobni i niepodobni do siebie, a jednak mający coś wspólnego, swojskiego, jakiś rodzaj polskości wpisany w rysy, w gesty, w zachowanie. Niekiedy zachowują się jakby byli pasażerami, którzy tylko przez pomyłkę wsiedli do przedziału czwartej klasy, ale tak naprawdę należy im się - rzecz jasna - podróż pierwszą klasą.
Rozbiegli się po Wielkiej Brytanii, rozbiegli się po Anglii, rozbiegli się po Londynie. Wtopili się w tłum, wynajmują mieszkania, znaleźli zatrudnienie. Tylko niektórzy mieszkają pod przysłowiowym mostem. Jednak najwięcej jest młodych wykształconych ludzi po studiach, znających jezyk angielski, nie mających problemu ze znalezieniem nieźle płatnej pracy, choć poniżej ich kwalifikacji zawodowych.
Młody poeta Paweł Baranowski, który przylgnął do mnie po moim wieczorze poetyckim w Polskim Ośrodku Kulturalno-Społecznym w Londynie, opowiada przy piwie w dzielnicy rozrywki Soho, gdzie paradują geje i prostytutki, że imał się różnych zawodów. Dzień po przyjeździe zarejestrował się w agencji, a dwa dni później już otrzymał pracę. Co prawda byle jaką, sprzątacza w szkole - 2 godziny przed południem i 3 godziny po południu - ale nie musiał przy tej robocie specjalnie wysilać muskułów i zostawało dużo czasu na czytanie i pisanie. Po opłaceniu mieszkania, odliczeniu funciaków na jedzenie, miesięczny bilet komunikacji, a także na parę "bibek" weekendowych, mógł sobie spokojnie odłożyć miesięcznie równowartość tysiąca złotych.
Parokrotnie zmieniał miejsca pracy, na coraz lepiej płatne. Dziś przyciska guziki przy maszynie (jakiej? - nie zrozumiałem) i odkłada równowartość 3 tysięcy miesięcznie. Zauważył, podobnie jak i inni Polacy, że nie musi się wcale martwić o to, iż straci dziś pracę, bo jutro znajdzie inną. Daje to komfort psychiczny. Ale komfort mogący wpływać rozleniwiająco. Młody człowiek potrafi żyć w swoistym "zawieszeniu" emigracyjnym wiele lat. Niepoddany "prawom ciążenia", nie żeni się, i nie zakłada rodziny. I właśnie Paweł po dwu takich latach zawieszenia, zastanawia się, co robić dalej. Nie ma już dziewczyny w kraju, bo odległość podyktowała rozstanie. Tu, nad Tamizą, też niełatwo znaleźć partnerkę, a w każdym razie dotąd jej nie spotkał. Mieszka sam. Tęskni za Gdynią, skąd przyleciał, lecz wie, że w Polsce nie ma szans na zatrudnienie, które dawałoby mu podobnie godziwe wynagrodzenie, jak praca w Anglii.
W niedzielę na skwerku parkowym w dzielnicy TowerHamlet przysiadło na ławce naprzeciw nas 3 jegomościów wyglądających na meneli, z siatkami wyładowanymi piwem. Też rozpoznawalni jako rodacy, bo słychać jak torturują język polski słowami na k... i na ch... Może w ten sposób świętują wolny dzień, a może nigdzie nie pracują i żyją jako ptakowie niebiescy podług ewangelicznych zaleceń.
Przy wejściu do kolejki metra słyszę z kolei filozoficzny dialog dwu młodzieńców, którzy próbują ustalić definicję bytu realnego? Dyskutują zapamiętale posługując się uniwersytecką polszczyzną. To też moi rodacy (jakże inni od tamtych ze skwerku) w drodze na uniwersytet?
Trochę dalej wpadają na nas cztery Polki - turystki szukające najprostszej drogi do przepięknych budynków parlamentu, który chcą zwiedzić. Byliśmy tam wczoraj, więc możemy im służyć za przewodników.
Najwięcej naszych ziomków można spotkać w okolicach "cypelka polskości", czyli kilkupiętrowego budynku Polskiego Ośrodka Kulturalno-Społecznego. Przy metrze, na przyległych ulicach aż roi się od rodaków. Niektórzy z plecaczkiem na ramieniu jakby właśnie zakończyli rozrzucanie reklam. Matki pchają wózki z dziećmi.
W tym domu ma swoją siedzibę Stowarzyszenie Pisarzy za Granicą i właśnie tu w Sali Malinowej odbyło się moje spotkanie poetyckie, na które przyszło sporo, bo około 70 słuchaczy. Wiersze, przeplatane muzyką, które złożyły się na półtoragodzinny program przypadły do gustu przedstawicielom tej przeważnie tzw. starszej emigracji z prezydentem na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim na czele oraz jego żoną Karoliną, która zakupiła nawet po spotkaniu tomik i powiedziała mi, że woli poezję od polityki.
W tutejszej prasie - a jest wiele polonijnych tytułów: od "Nowego Dziennika", "Tygodnika Niedzielnego" poczynając na "Nowym Czasie" i "Coolturze" kończąc - ukazało się trochę anonsów i dłuższych publikacji zapowiadających spotkanie, a potem je omawiających. Pani dr Alina Siomkajło napisała w lodyńskim "Dzienniku Polskim" obszerną recenzję promowanego zbioru "Hymn Poranny", zapowiadając także jego angielską wersję pt. "Lerning from an Ant" (w tłum. Ewy Yarbrough-Hryniewicz). Nazwała mnie poetą serdecznym.
Nie obyło się bez przytyków. Pewnego młodego autora jednego tomiku wzburzyła moja "anielskość", "prostota" i "komunikatywność", czemu dał wyraz w gazecie "Nowe Czasy". Zrozumiałem z jego omówienia, że jestem już starym poetą, bo piszę "śpiewnie" i "harmonijnie" o sprawach ostatecznych, lecz mimo to onże (zwolennik poetyki eksperymentalnej), choć moja liryka nie jest w jego typie, łaskawie pochyli się nad tomem wapniaka, by wyłuskać z niego swym bystrym okiem tzw. autentyczne wartości. Pochylił się i zauważył, choć z wielkimi oporami.
W związku z przypływem wielkiej fali młodych Polaków emigrantów mnożą się oferty kulturalno-rozrywkowe. Pani Irena Delmar, aktorka z powojennego kabaretu Hemara, opowiada mi, że niedawno znalazła się na występie zespołu Bajm, gdzie w ryku, huku i wrzasku o mało nie wyzionęła ducha. "Było parę tysięcy młodych Polaków, którzy nagradzali owacjami śpiew ni to kobiety ni mężczyzny, solistki tego zespołu. Przyglądałam się jej ze zdumieniem, gdy miotała się na scenie i doszłam do wniosku, że widocznie powinnam już umrzeć, bo nic z tego śpiewu i z tej muzyki ani owacji nie jestem w stanie zrozumieć, choć sama występowałam na scenach kilkadziesiąt lat".
Ale oprócz oferty dla tysięcy pojawiają się też subtelniejsze i ambitniejsze propozycje. Franciszek Bielaszewski, ze swoją żoną Marzeną Majewską, postanowili założyć wydawnictwo "Bre@ndBook", w którym wydają książki po polsku, angielsku i czesku. Na pierwszy ogień poszły tomiki poetyckie. m.in. moje, Adama Ziemianina, brytyjskiego poety Roba Briodge'a, a także bibliofilski album wstrząsających fotografii pokazujących likwidację warszawskiego getta. Franek znalazł i zakupił te nieznane fotografie na londyńskim pchlim targu. Specjalnością wydawnictwa mają być hrabalia, bo Bielaszewski przez wiele lat był kompanem Hrabala w knajpie "Pod Złotym Tygrysem"; jako pierwszy przetłumaczył w Polsce pełną, oryginalną wersję ocenzurowanej w Czechach powieści "Obsługiwałem angielskiego króla". Zresztą opublikował też parę lat temu w Wydawnictwie Dolnośląskim świetną, pikantną książkę o znajomości z Hrabalem pt. "Tak, panowie, idę umrzeć". Oryginał, obieżyświat, półpolskiej, półwłoskiej krwi, część życia spędził w Stargardzie Szczecińskim, część w Pradze, część w Paryżu i Londynie; bywał pod wozem i na wozie, a teraz z Marzeną pracują nad rozkręceniem wydawnictwa.
Powstaje w Londynie środowisko młodych pisarzy i - kto wie - może za jakiś czas zaistnieje tu jedno z prężniejszych środowisk odbiorców sztuki? Taką przynajmniej nadzieję mają młodzi poeci grupujący się pod skrzydłami "Br@ndbook London Publishing, bo młodzi zawsze w każdych czasach i dawniej, i dziś karmili się nadzieją, że rzucą świat na kolana. Chcą wydawać dodatek literacki, utrzymywać kontakt z literaturą krajową. Właśnie o młodych, którzy zjechali w ostatnich latach do Londynu, zabiega Stowarzyszenie Pisarzy za Granicą, pragnące zrzucić z siebie balast lat. Prezesuje mu od lat pani Krystyna Bednarczyk, szefowa słynnej ongiś Oficyny Poetów i Pisarzy. Miałem przyjemność ją poznać. Prosta, naturalna, ostra. Powiedziałem jej, że podobało mi się, gdy emigracja była nastawiona na walkę z komuną, ona z mężem miała odwagę prowadzić apolityczną oficynę, kierującą się tylko merytorycznymi kryteriami literackimi, czym oczywiście naraziła się polonijnym salonom.
Przy stole w klubie polskim siedzi także Magda Czajkowska, autorka-redaktorka książki listów Herberta: "Moje zwierzątko", pani Michałowska, żona byłego dyplomaty, oraz - Regina Wasiak-Taylor, sprawczyni spotkania w stowarzyszeniu, jego sekretarz, współautorka książki o Władzie Majewskiej, żywej legendzie, dla której Hemar (kiedyś poetyckie bożyszcze londyńskiej emigracji) napisał prawie 100 tekstów o Lwowie.
Z grubsza można powiedzieć, że najstarszą emigrację i tę najnowszą z trzeciego tysiąclecia dzielą lata świetlne. Starsi ukrawaceni gentlemani i młodzi - udżinsowieni barbarzyńcy - tak można by okreśłić jednych i drugich. Młodych - co potwierdza z żalem Regina Taylor - nie obchodzi historia, przeszłość, a co za tym idzie, nie interesują także wspominki kombatantów emigracji - obwieszonych medalami za zasługi z II wojny światowej.
Przyjechali tutaj, żeby jak najszybciej się dorobić, niektórzy studiują, chodzą na kursy, pilnują pracy, rzadko kiedy przychodzą na imprezy kulturalne, bo mają już inne gusta i potrzeby. Jedynie koncerty w klubie jazzowym cieszą się wzięciem, poza tym stronią od uroczystości o jakimkolwiek patriotycznym posmaku. Prawdę mówiąc, nie wszyscy przynoszą chlubę Polonii, za niektórych trzeba się wstydzić, gdy ostentacyjnie piją piwo w parku, żebrzą o papierosa, hałasują głośno, wszczynają burdy. "Na szczęście to tylko margines" - uspokaja mnie Grażynka, też poznana na spotkaniu autorskim, która przez dwa popołudnia towarzyszyła nam jako przewodniczka po Londynie. "Podobny margines wpisany jest w każdą emigrację. Zresztą, gdyby na podstawie zapitych Anglików, którzy przylatują do Krakowa czy Gdańska i wszczynają burdy w krakowskich restauracjach i bistrach, oceniać wszystkich Brytyjczyków, to powstałby całkowicie wypaczony obraz".
Grażyna, w odróżnieniu od polonusów mieszkających w Londynie i mających krytyczny stosunek do najnowszej emigracji, uważa, że młodzi Polacy są w większości na poziomie, znają języki, zakładają z łatwością firmy, liczą się jako znakomici robotnicy budowlańcy i za jakiś czas doszlusują do średniej angielskiej, wtapiając się bez reszty w Londyn i stając nieodróżnialni in minus od reszty.
Mimo że w podziemnych labiryntach stacji metra i na ulicach kłębią się nieprzebrane tłumy i trwa bezustannie "wędrówka ludów" - nie odczuwam, by Londyn był męczącym miastem. Raczej podbija serce elegancją, czystością, porządkiem architektonicznym i jakąś aurą tajemniczości. Jest jak ogromna inkrustowana zabytkami księga, otwierająca się bramami Tower, Opactwa Westminster, Pałacu Buckingham, mostami nad Tamizą...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski