MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Włoska bajka z morałem

Redakcja
Od ponad dekady Silvio Berlusconi jest obiektem włoskiej wersji "przemysłu pogardy”. Celowali w tym procederze artyści i intelektualiści. Umberto Eco zestawiał berlusconizm z niegdysiejszym "włoskim laboratorium faszyzmu”, od którego miała potem zarazić się Europa.

Jan Maria Rokita: LUKSUS WŁASNEGO ZDANIA

Roman Polański nazywał go "łajdakiem i kanalią takim jak Toto”, nawiązując do figury skończonego drania z klasycznego filmu Alessandro Blasettiego. Na lewicowych portalach żywo dyskutowano nad technikami zamordowania Berlusconiego, aż w końcu napuszczony wariat złamał mu nos i wybił zęby. Ale co najważniejsze, ostateczna rozprawa z Berlusconim stała się jedynym politycznym celem włoskiej lewicy, skupionej w Partito Democra­tico. Wychowano więc całe pokolenie młodych lewicowych działaczy, dla których zwalczanie Berlusconiego oraz naigrawanie się zeń stało się faktycznie ideową tożsamością i politycznym znakiem rozpoznawczym. Liderem tego pokolenia lewicowców stał się inteligentny, popularny, wygadany i niezwykle przystojny młody burmistrz Florencji Matteo Renzi.

I oto w końcu lutego przyszedł ów upragniony dla lewicy moment, w którym wygrała wybory, zaś lider PD – stary komunista Pier Luigi Bersani otrzymał misję utworzenia rządu. Tyle tylko, że przy okazji owych wyborów polityka włoska się nieco pokomplikowała. Dotkliwa recesja i bezrobocie wyprodukowały silną partię populistycznego sprzeciwu wobec wszystkiego, pod wodzą znanego komika Beppe Grillo. Ów zablokował de facto jedną czwartą parlamentu, odmawiając poparcia jakiemukolwiek rządowi i organizując wielkie wiece protestacyjne, skierowane tak przeciw lewicy, jak i prawicy.

Bo dla Grilla chadecy, liberałowie i komuniści – to wszystko jedna banda…, a właściwie nie tyle banda, co po prostu mafia. I tak parlamentarna matematyka okazała się dla Bersa­niego nieubłagana. Italia mogła albo dostać rząd wielkiej koalicji ("governissimo” – jak mówią Włosi), albo nie mieć rządu wcale. Tymczasem Bersani zrobił coś, co wyglądać musi na czysty absurd. Przyjął od prezydenta misję stworzenia gabinetu po to, by codziennie tłumaczyć, że nie zrobi tego za nic na świecie razem z Berlusconim. Albowiem Włochy potrzebują "rządu zmiany” ("governo di cambiamento”), a Berlusconi – to przecież nie żadna zmiana, ale najgorsze zło. Przez ten czas Berlusconi słał na lewicę nieustanne oferty współpracy, proponując nawet, że prawicę w nowej koalicji reprezentować może nie on sam (skoro go tak nie znoszą), tylko młody i błyskotliwy Sycylijczyk Angelino Alfano. Ale oferty prześmiewczo i bezmyślnie odrzucano.

I tak Włochy zostały drugi miesiąc bez rządu. I wszystko by pewnie jeszcze długo trwało we włoskim klinczu, gdyby nie wymogi politycznego kalendarza. Wobec kończącej się kadencji prezydenta parlament, nie będący w stanie stworzyć rządu, musiał na dodatek wybrać nową głowę państwa. I tu Bersani się złamał. Zaprzeczając wszystkiemu co dotąd robił i mówił, spotkał się z Berlu­sconim, łatwo uzgadniając z nim wspólnego kandydata do prezydentury. Został nim Franco Marini – katolik i związkowiec, ceniony tak na lewicy, jak i prawicy. Było jasne, że wybór Mari­niego oznacza także w konsekwencji porozumienie koalicyjne i zakończenie kryzysu rządowego. Ale teraz Bersa­niemu zbuntowała się własna partia.

Burmistrz Matteo Renzi krzyknął: "Nie zgadzam się!”, a wraz z nim zbuntowało się całe pokolenie młodych działaczy. W środową noc można było na ekranie TV obserwować pasjonujące widowisko, jak nocne obrady PD w rzymskim teatrze Capranica (tuż koło Panteonu) opuszczały coraz to nowe grupy zbuntowanych polityków, z okrzykami przeciw kandydaturze Mariniego. Następnego dnia Marini przegrał wybory, gdyż nie zagłosowała nań jego własna partia. Zdezorientowany Bersani spróbował jeszcze raz zrobić ostry zwrot. Dla ocalenia jedności partii zerwał ponownie stosunki z Berlusconim i wystawił na kandydata największego wroga prawicy – Romano Prodiego. Gdy ten także przegrał głosowanie, Bersani zrezygnował zarówno z premierostwa in spe, jak i z przywództwa partii. A osaczony parlament przedłużył kadencję dotychczasowemu 88-letniemu prezydentowi Giorgio Napolitano. Ten zaś niezwłocznie po wyborze – w słowach pełnych patosu i oburzenia – i tak zażądał od parlamentu niezwłocznego powołania wielkiej koalicji, tyle że już bez Bersaniego, ale ze swoim człowiekiem jako premierem – Enrico Lettą.

Ta historia ma dwojaki i bynajmniej nie tylko włoski morał. Kto jak chorągiewka zmienia front, aby ratować nie państwo, ale partię i własne w niej przywództwo, nie ocali tym sposobem ani siebie, ani partii. A kto swego politycznego konkurenta obsadzi w roli demona, drogo będzie musiał za to pewnego dnia zapłacić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski