Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyszłam z siebie, zaraz wracam

Redakcja
Lesia Makar zawsze śmiała się, gdy mówiła o śmierci. Fot. Agnieszka Malik
Lesia Makar zawsze śmiała się, gdy mówiła o śmierci. Fot. Agnieszka Malik
Lesława Makar uwielbiała podróże. Cały czas czekała jednak na wyprawę swoich marzeń. W zaświaty. Bilet dostawała kilkakrotnie, ale zawsze kazano jej wracać. Iwona Kalińska również zwiedziła miejsca zawieszone między życiem a śmiercią.

Lesia Makar zawsze śmiała się, gdy mówiła o śmierci. Fot. Agnieszka Malik

Gdzie są zwłoki kobiety?
Iwona Kalińska z Opola przez lata dusiła w sobie tajemnicę. Nie chciała, by uznano ją za wariatkę. Przez kilkanaście lat w snach wracała chwila, która zmieniła jej życie. Zawsze jest tak samo: Dzień Bożego Narodzenia. Jej 5-letni syn zachorował. Stoi na chodniku, macha ręką, taksówka zatrzymuje się po przeciwnej stronie jezdni. Odwraca się w stronę Wojtka.
- Daj rączkę, przechodzimy przez ulicę - wyciąga dłoń.
Chłopiec pędzi przed siebie. Kierowca kilkutonowego stara próbuje hamować na oblodzonej jezdni. Iwona patrzy przez mikrosekundę w twarz człowieka, który jest bezsilny i wściekły. Niemal natychmiast rusza za dzieckiem. W ostatniej chwili łapie je za kurtkę i odrzuca daleko od śmierci. Sama zostaje pod kołami, głową rozbija olbrzymi reflektor. Wtedy się budzi z krzykiem.
Minuta po minucie, jak w filmie oglądanym na zwolnionych obrotach, przypomina sobie, co działo się dalej. Niespodziewanie stoi wśród tłumu żądnego sensacji. Ludzie wylegli z pobliskiej firmy. Nie ubrali nawet kurtek. Na jezdni leży kobieta odwróconą twarzą do asfaltu. Koło niej kałuża krwi. Ktoś sprawdza puls, potem ściąga kurtkę i przykrywa ciało. Kilka metrów dalej widzi chłopca. Kierowca miota się przerażony. Iwona w jednej chwili znajduje się przy malcu. Mężczyzna próbuje robić mu sztuczne oddychanie. Wojtek nie może złapać powietrza. Zaczyna cicho pojękiwać, nie mogąc z bólu zapłakać. Po chwili przyjeżdża radiowóz.
- Gdzie są zwłoki kobiety? - słyszy.
- Ja żyję - zwraca się do mundurowego, który zdaje się jej nie dostrzegać. - Nic mi nie jest!
Wtedy jeszcze nie uświadamiała sobie, że nikt jej nie widzi.
Na sygnale podjeżdżają dwie karetki pogotowia. Jedna ekipa rusza w kierunku zwłok. Druga zajmuje się malcem. Lekarz bierze Wojtka na ręce i niesie kilkadziesiąt metrów do samochodu. Kalińska chce mu coś powiedzieć, ale mężczyzna traktuje ją jak powietrze. Wchodzi za nim bez pytania do ambulansu. Nikt nie protestuje.
- Co jest małemu? - pyta jeden z pielęgniarzy.
Doktor wymienia fachową nazwę urazu.
- Nie wiem, czy będzie chodził, ale wyliże się z tego. Jedziemy do szpitala dziecięcego - odpowiada. - Zadzwoń do żony, bo do "Delikatesów" rzucili pomarańcze.
Pomarańcze z delikatesów
Iwona odetchnęła z ulgą. Napięcie minęło. Jakaś nieznana siła kazała jej opuścić auto i wracać na miejsce wypadku. Nie czuła już bólu, była wyciszona, wręcz radosna. Dopiero wtedy zaczęła się rozglądać dookoła. Zauważyła, że zniknęła gdzieś szarość grudniowego ranka i brudny śnieg na ulicach. Drzewa i krzewy były opromienione nierealnym blaskiem, który dodatkowo emanował ciepłem.
- Wydawało mi się, że jest środek wiosny, o której czytałam mojemu synkowi tylko w bajkach, bo w rzeczywistości nigdy nie jest tak ładnie i bezpiecznie - mówi.
Widziała, jak kierowca ciężarówki pomógł przetransportować jej ciało do drugiego ambulansu. Drażnił ją nieprzyjemny sygnał syreny i zbyt głośne rozmowy zgromadzonych. Jej ciało leżało na noszach opatulone w koce, a ona wcisnęła się między dwóch siedzących lekarzy. Cały czas patrzyła przez okno. Pamiętała, jaką trasę pokonał samochód. Wielokrotnie potem przemierzała ją sprawdzając zapamiętane szczegóły.
- Czy mój syn będzie chodził? - zapytała po przebudzeniu na oddziale, wymieniając skomplikowany medyczny termin.
Ordynator nie rozumiał, skąd mogła znać medyczną nazwę schorzenia, skoro z zawodu jest ekonomistką. Wojtek został zabrany przez karetkę 15 minut przed matką.
- Dowiem się, gdzie go zawieźli, bo nawet nie było czasu sprawdzić - powiedział lekarz.
- Na Katowicką - powiedziała Iwona.
Gdy otworzyła ponownie oczy, pochylał się nad nią mąż.
- Biegnij do "Delikatesów", bo rzucili pomarańcze. Dodamy do paczek - wyszeptała.
Po kilku operacjach i rekonwalescencji Kalińska została wezwana na komisariat. Przesłuchanie ciągnęło się w nieskończoność. Funkcjonariusze nie chcieli wierzyć, że widziała, jak kierowca ciężarówki reanimował Wojtka. Potem szukał budki telefonicznej i to właśnie on zawiadomił pogotowie.
- Co ona pieprzy - usłyszała zza niedomkniętych drzwi. - Cały czas leżała twarzą do asfaltu, przykryta jakąś szmatą i teraz zmyśla. Na pewno dał jej sporą łapówkę za opowiadanie tych bredni.
Trumna de lux
Lesława Makar z Gliwic odpala papierosa jednego za drugim. Sześć lat temu przeszła dwa rozległe zawały. Trzeci dopadł ją w nocy rok temu.
- Muszę żyć nadal, a byłam już tak daleko - w jej głosie słychać nutkę pretensji. - Szkoda, że kazano mi wracać do tego świata.
Sięga po kolejną szklankę kawy.
Lesia, jak nazywają ją przyjaciele - nigdy nie miała czasu na lekarzy i wsłuchiwanie się w swój organizm. Jest typowym zodiakalnym Skorpionem. Gdy się wściekała, sąsiedzi zatykali uszy, gdy kochała - to tylko na własnych warunkach. Korzystała z życia najlepiej, jak mogła: podróżowała po Europie, jeździła na kenijskie safari, zdobywała piramidy w Egipcie. Otoczona wianuszkiem znajomych, szybko podejmowała decyzje.
Po drugim zawale odbyła najważniejszą ze swoich podróży - na tajemniczą łąkę. Od tamtej pory straciła zainteresowanie doczesnością. Zaczęła czekać na bilet powrotny. W jedną stronę.
Ze śmierci naigrywała się od zawsze. Nie interesowało jej, czy zjedzą ją robaki, czy rozsypie się w pył.
Wiecznie zaskakiwała najbliższych. Znajomy jej męża prowadził zakład pogrzebowy. Czasami wpadali do niego na kawę, ale Lesię bardziej niż rozmowa intrygowały rzędy drewnianych trumien. Po krótkim namyśle wybrała jedną z nich i położyła się w niej. Chwilę wierciła się. Było ciasno i niewygodnie. Brakowało też miękkiej poduszki. Wymogła więc na mężu, że w stosownym momencie dopilnuje, aby miała obszerny sarkofag na zamówienie. Taki XXL de lux. I jasiek z własnego łóżka.
Po jakimś czasie zmieniła jednak zdanie. Pojechała do Rudy Śląskiej, gdzie specjaliści zajmują się kremacją. Dopytała szczegóły, oglądnęła małe estetyczne urny, salkę do nabożeństwa. Wypiła kawę w miejscu, gdzie zwyczajowo rodziny oczekują na prochy.
- Na kiedy zarezerwować ceremonię? - zapytała niczego nieświadoma pracownica.
- Tego jeszcze nie wiem - z uśmiechem odpowiedziała przyszła klientka. - Ale mam nadzieję, że niedługo.
Znaki z tamtej strony
Kłopoty z sercem miała od dawna. Rwanie w klatce piersiowej nie ustawało od kilku miesięcy. Wykręciła numer na pogotowie. Coraz trudniej było jej oddychać. Gdy wieziono ją na sygnale do kliniki kardiologicznej, Lesława narzekała na słabe resory i niewygodną leżankę. W połowie zdania głos ugrzązł jej nagle w gardle. Poczuła przeraźliwy ból, po czym ogarnęła ją ciemność.
Chwilę potem stała już na bezkresnej zielonej łące, pokrytej dywanem różnokolorowych kwiatów.
- Rozglądałam się z ciekawością na wszystkie strony - wspomina. - Nie czułam strachu, bo przepełniała mnie nienaturalna radość i przekonanie, że tu nic złego stać mi się nie może. Mimo że nie było widać słońca, miejsce, w którym się znalazłam, tonęło w przecudnej światłości. Od blasku biło ciepło, ale zupełnie inne niż słoneczne. Nie raziło oczu.
Nie umiała nazwać kolorów, które wtedy ujrzała. Na pewno nie przypominały ziemskich barw. Były bardziej intensywne i jakby przepełnione pozytywnymi uczuciami. Rozglądnęła się z ciekawością. Około stu metrów od niej znajdował się tłum ludzi ubranych całkiem zwyczajnie. Ze zdziwieniem spostrzegła, że nie ma między nimi dzieci. Nic do niej nie mówili, nie machali w jej stronę rękoma, ale i tak wiedziała, że na nią czekają.
- Chodź do nas jak najszybciej - słyszała ich doskonale, mimo że nie otwierali ust. Każdy serdecznie się uśmiechał.
Jak najszybciej chciała do nich dołączyć. Czuła, że znajdzie tam bratnie dusze. Była spragniona rozmowy, miała mnóstwo pytań. Nagle poczuła, że stoi za nią jakaś postać. Nie odwracała się, bo emanowały z niej dobre fluidy. Ufała jej jak nikomu dotąd. Chciała zrobić krok w kierunku tłumu, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Nie mogła iść dalej.
- Musisz wracać - usłyszała, choć nie padły żadne słowa.
- Nie ma mowy - zaprotestowała w myślach.
- Musisz - postać była nieugięta.
Gdy otworzyła oczy, ujrzała pochylającą się nad nią twarz młodej kobiety w białym fartuchu.
Lesia nigdy nie pogodziła się z werdyktem tajemniczego głosu. W ziemskim życiu załatwiła to, co było najpilniejsze: testament, rachunki, uregulowanie spraw mieszkaniowych. Przygotowała męża na swoje odejście. Obiecała, że da mu znać, gdy już będzie po drugiej stronie.
Letnie upały dawały jej się we znaki. Przed północą ściągnęła e-maile. Napisała kilka ciepłych słów do przyjaciół i wyłączyła komputer. Godzinę później głęboko westchnęła i umarła. Serce nie wytrzymało kolejnego zawału. Przez kilka tygodni działy się w domu niezwykłe rzeczy. Bez przerwy zapalało się światło. To w kuchni, to w łazience. Zamknięte na klucz drzwi nagle były otwarte na oścież. Pies biegał po pokoju i łasił się po kątach, jakby widział swoją dawną panią.
- Już możesz spokojnie odejść - powiedział jej mąż. - Wierzę, że trafiłaś na zielone łąki.
Agnieszka Malik

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski