MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Za późno, Panie Leszku!

Redakcja
Edward Gierek był przez 10 lat rosyjskim namiestnikiem w Polsce. Zapewne nie tak twardym jak sto lat przed nim książę Iwan Paskiewicz. Lepszą paralelą byłaby postać Polaka z krwi i kości – hrabiego Wincentego Krasińskiego, następcy Paskiewicza, ale także – jakby nie było – ojca wieszcza.

Jan Maria Rokita: LUKSUS WŁASNEGO ZDANIA

Tamtemu okrutnemu namiestnikowi zbudowano niegdyś wielki pomnik przed pałacem na Krakowskim Przedmieściu, ale warszawiacy zburzyli go w czasie pierwszej wojny, jak tylko mieli po temu okazję. Temu poczciwemu ani nie wzniesiono pomnika, ani nie nazwano jego imieniem żadnego ronda, ani też nikt nie wnioskował dotąd do Sejmu o proklamację Roku Wincentego Krasińskiego. I to mimo jego licznych zasług. Poczynając od tego, że to jego szwoleżerowie wsławili się pod Somosierrą, a kończąc na bezcennej fundacji Biblioteki Krasińskich. Została mu tylko do odegrania z gruntu nieprzyjemna rola gospodarza warszawskiego salonu w III części „Dziadów”.

A wszystko z powodu niepodległości. Bo wiara w wartość niepodległości wyklucza oddawanie czci postaciom obcych namiestników. Nawet wtedy, jeśli mieli zasługi. Gierek jako namiestnik z jednej strony otworzył Polskę na Zachód, a w finale swoich rządów – odmiennie niż jego poprzednik – odrzucił pokusę strzelania do zbuntowanej stoczni. I tak powstała „Solidarność”. Z drugiej, prześladował demokratyczną opozycję i nieodpowiedzialnie doprowadził kraj do ruiny gospodarczej. Jego historyczny bilans jest na tyle nieoczywisty, że w ostatniej kampanii prezydenckiej do jego osiągnięć odwołał się nawet taki antykomunista jak Jarosław Kaczyński. Ale co innego wieść spór o historyczną rolę Gierka, ciekawy i wart poważnych argumentów. A co innego zaproponować patriotyczne obchody stulecia jego urodzin, z uchwałą sejmową na czele. Pierwsze wynika z potrzeby ciągłego i uczciwego namysłu nad ojczystą historią. Drugie – jest manifestacją pogardy dla idei niepodległości. I także – co tu dużo mówić – swego rodzaju wnioskiem o wykluczenie z narodowej wspólnoty.

W Polsce jest tylko jeden nietuzinkowy i utalentowany polityk zdolny do takich antynarodowych prowokacji. Jest nim oczywiście Leszek Miller. Do dziś mam w pamięci, jak za rządu Hanny Suchockiej, po głosowaniu nad obniżeniem emerytur, Miller razem z Cimoszewiczem zaczęli szyderczo skandować w ławach poselskich: „Solidarność! Solidarność!”. Tamten obraz dotąd kojarzy mi się ze słynną sceną z „Psów” Pasikowskiego, kiedy pijani esbecy kładą na wyłamane drzwi zalanego w trupa kumpla, i idą z nim, śpiewając: „Janek Wiśniewski padł”. Nie jestem nazbyt uczuciowy, ale to była scena filmowa o takim ładunku symbolicznym i emocjonalnym, że człowiek, patrząc na nią, oddech tracił. A tu proszę, Miller i Cimoszewicz w tej samej stylistyce, tyle że nie w scenariuszu filmowym, ale w Sejmie, w jednym z najtrudniejszych momentów nie tylko dla solidarnościowej władzy, ale w ogóle dla niepodległego państwa.

Dzieje formacji postkomunistycznej w wolnej Polsce są historią nieustannej walki jej dwóch historycznych przywódców wyłonionych jeszcze w 1990 roku: Kwaśniewskiego i Millera. Ich wieloletni konflikt nie daje się zredukować do kwestii ambicjonalnych. Jest to bowiem nieustanny spór między dwoma podejściami do sprawy antynarodowego dziedzictwa polskich komunistów. Kiedy Kwaśniewskiemu marzył się historyczny kompromis z Unią Demokratyczną, Miller brał moskiewskie pieniądze i uważał, że trzeba twardo bić solidaruchów, bo za chwilę będą znowu słabi i możliwi do pokonania. Kiedy z kolei Miller ściągał do budowanego przez siebie SLD wszystkich najgorszych Szmaciaków dawnego reżimu, Kwaśniewski oskarżał go publicznie, iż ukrywa śmierdzącego trupa w szafie. Aż w końcu, przy okazji afery Rywina, pozbawił Millera władzy w państwie i rozwalił mu partię po to tylko, aby stworzyć efemeryczny LiD. I w pewnym sensie tak zostało do dzisiaj. Miller znów szuka potwierdzenia twardogłowej komunistycznej tożsamości swojej bardzo już zmęczonej i słabej partii. I być może robi to teraz dlatego, że Kwaśniewski znów zaczął kombinować, jak by mu jego partię zabrać, rozbić i przyłączyć do jakiegoś mniej czerwonego, bardziej liberalnego obozu politycznego. Tym razem może do Palikota?

Trzeba przyznać, że w tym przynajmniej Leszek Miller jest konsekwentny. Świadomie przedstawia się jako spadkobierca dziedzictwa narodowej apostazji i uważa, że to przyniesie mu doraźną korzyść. Stawia na zamęt panujący w polskich głowach i chce ten zamęt uczynić jeszcze większym. To mu się może udać. Tyle tylko, że z tego zamętu nie odrodzi się już słaba i rozbita partia postkomunistów. Za późno na takie marzenia, Panie Leszku!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski