18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zosia i pingwiny

Redakcja
Jako chłopak nasłuchał się opowiadań o dalekich rejsach i urokach życia marynarskiego, zaczytywał się w książkach o tematyce marynistycznej. - Pomysł na pływanie zrodził się w Technikum Żeglugi Śródlądowej, po prostu ciągnęło mnie na morze - mówi Zbigniew Toporowicz z Wrocławia.

W czwartej klasie technikum odbył indywidualną praktykę żeglarską i zdecydował, że podejmie studia na Wydziale Mechanicznym w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. Rodzice, początkowo przeciwni, w końcu ulegli i wyrazili zgodę na to, by syn uczęszczał na WSM. Dziś 53-letni Zbigniew Toporowicz jest doświadczonym fachowcem w mechanice okrętowej oraz właścicielem firmy Marine Service Poland w Gdyni, zajmującej się m.in. remontowaniem statków armatorów zagranicznych.
Przez wiele lat pływał pod zagranicznymi banderami, zaczynając od stanowiska asystenta maszynowego, na kierowniku remontu kończąc. Pracował dla armatora hiszpańskiego, norweskiego (bandera Wysp Bahama, NIS), niemieckiego (bandera Malty), brytyjskiego (bandera brytyjska) czy szwajcarskiego (bandera Panamy). Te dwie ostatnie wspomina najmilej. - Na brytyjskim statku pasażerskim w Australii zaproponowali mi naprawdę atrakcyjne warunki finansowe - mówi.
Z kolei z okresu pływania pod "Panamą" miło wspomina nie tylko wysokie zarobki, ale i składającą się z przedstawicieli czternastu nacji 286-osobową załogę. Chwali również tamtejszą kuchnię. - Aż wstyd się przyznać, ale w ciągu trzech tygodni przytyłem sześć kilo. Zresztą nic dziwnego, pracowałem od ósmej wieczorem do ósmej rano, a jadałem przeważnie w nocy.
W swoim zawodzie Zbigniew Toporowicz najczęściej posługuje się językiem angielskim. - Choć jest to międzynarodowy język marynarzy, bywają wyjątki od tej reguły. Pod banderą niemiecką na wyższych stanowiskach wymaga się na przykład znajomości niemieckiego.
Najdłużej na morzu przebywał 195 dni. Obecnie poza lądem bywa bardzo rzadko i raczej krótko. - Poprzednio pracowałem w systemie: sześć miesięcy w morzu, sześć miesięcy w domu. Armatorzy wolą jednak, kiedy pracuję jako superintendent ds. remontów, a to oznacza krótsze pobyty na statku. Takie wyjazdy mają też swoje minusy, gdyż nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie jechać w morze. Z drugiej strony wiek też robi swoje i po tylu latach pływania, wolę być w morzu krócej, lecz mieć możliwość odpoczynku - tłumaczy.
Wrocławianin przyznaje, iż pod wieloma względami jego praca jest teraz łatwiejsza. - Nie muszę pracować tak intensywnie jak kiedyś, ponieważ statki są bardziej zautomatyzowane, a dzięki telefonom komórkowym z rodziną mogę się porozumiewać nawet na pełnym morzu.
Jednak to nie tylko dzięki nowym technologiom zawód marynarza jest obecnie łatwiejszy. - Po wejściu do Unii Europejskiej dobry fachowiec może zarobić miesięcznie 14 tysięcy dolarów lub więcej. Dzięki obowiązującym układom zbiorowym, surowym wymogom unijnym oraz konieczności stosowania się do konwencji IMO (Międzynarodowa Organizacja Morska), można już odszukać "zaginione" pensje i skuteczniej walczyć z nieuczciwym armatorem.
Według pana Zbigniewa, najcenniejszymi cechami dobrego marynarza są: odporność na stres, sumienność oraz odpowiedzialność za siebie i innych. Nie mniej ważna jest jednak ostrożność przy podejmowaniu pracy u nierekomendowanego armatora. - Sprawdzenie wypłacalności pracodawcy to podstawa. Jeśli ma się własną firmę lub rozległe kontakty, wystarczy zazwyczaj jeden e-mail do znajomego. Prawie regułą już jest, że za dobrymi armatorami stoi długoletnia tradycja. Najlepszym przykładem mogą być bandery norweskie, które taką tradycję posiadają i są jednym z liderów na rynku. Ponadto każdy tamtejszy kontrakt jest parafowany przez konsulat norweski.
Dzięki swojej pracy pan Zbigniew odwiedził wszystkie kontynenty. Jednak do nowego hobby zainspirowała go dopiero Antarktyda. - Zbieram pingwiny. Największy ma ponad metr wysokości, najmniejszy centymetr. Dotychczas udało mi się zebrać około 600 pingwinów. Maskotek, ich wizerunków na koszulkach, szklankach, zabawkach. Pierwszego pingwina dostałem od mojej obecnej żony, a wówczas dziewczyny, na czwartym roku studiów, kiedy płynąłem z wyprawą naukowo-badawczą na połowy kryla. W tym rejsie przez dwa dni miałem zresztą w swojej kabinie żywego pingwina. Jedyną niewygodą było dostarczanie mu na czas pokarmu. Kiedy pojawiałem się w kabinie bez ryby, walił dziobem w kosz na śmieci.
Praca na morzu to jednak także chwile prawdziwej grozy. - W trakcie rejsu na Falklandy pogoda zmieniała się niebezpiecznie szybko - wspomina pan Zbigniew. - Wybieraliśmy właśnie włok z rybą, a w takich momentach statek rybacki ustawia się bokiem do fali. Miałem pecha. Hodowałem w kabinie kwiaty w skrzynce na oknie i cały ten ogródek znalazł się w mojej koi. Ostatecznie wszystko zakończyło się dobrze, ponieważ przez niedomknięte okno weszła do kabiny "sprzątaczka Zosia" (tak w marynarskim slangu nazywa się wtargnięcie fali do kabiny - przyp. aut.) i zrobiła swoje porządki…
DAGMARA SITEK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski