MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zwali go Gauczo

Redakcja
x x x

Przed tygodniem przedstawiliśmy piłkarskie dokonania Bogusława Szczeciny. Dla żadnego z sądeckich kibiców nie jest tajemnicą, że sportowe drogi "tańczącego z piłkami" - tak określano Szczecinę - nierozłącznie związane są z karierą Witolda Witowskiego. W życiu prywatnym są szwagrami. Boguś ożenił się z siostrą Witka - Jolantą, tworząc z nią przykładne małżeństwo. Byłoby więc pewną niezręcznością, gdybyśmy w ślad za "wyświetleniem" wizytówki Szczeciny nie pospieszyli z przybliżeniem sylwetki Witowskiego, przez kibiców zwanego Gauczem.
Znający się na rzeczy (a czyż są inni?) miłośnicy futbolu w naddunajeckim grodzie postrzegali go jako największy talent, jak kiedykolwiek urodził się w Nowym Sączu. Bajeczna, wrodzona technika, przegląd sytuacji, oczy, jak to się po piłkarsku mówi, dookoła głowy, umiejętność oddania z dystansu precyzyjnego, na centymetry mierzonego strzału - to tylko te największe zalety Witosa. Natychmiast jednak pada stwierdzenie: szkoda, że nie do końca potrafił skorzystać z tych ofiarowanych mu przez Naturę zalet. Że nazbyt skwapliwie i za często ulegał życiowym pokusom, że nie potrafił odmawiać kolegom, że zadowolił się występami w przeciętnym, choć w pierwszej lidze występującym wówczas Bałtyku Gdynia. Mawiano: gdyby miał głowę i charakter Szczeciny, znacznie wcześniej od braci Świerczewskich zawojowałby Europę.
Z pewnością jest w takim postawieniu sprawy sporo racji. Skrajność pewnych opinii jest wszak nie do końca wyważona, a dla Gaucza zwyczajnie krzywdząca.
- Zdaję sobie sprawę z faktu, że swego talentu do końca, tak do bólu nie spożytkowałem - przyznaje Witowski. - Dlaczego tak się stało? Mógłbym wymienić bardzo wiele przyczyn, sięgać po różne, nie zawsze prawdziwe argumenty. Od chwili, kiedy opuściłem boisko, minęło przecież już sporo czasu i nie wszyscy dokładnie pamiętają, jak to było w rzeczywistości. Ale postaram się być szczery. Zatem po pierwsze: w okresie, kiedy trafiłem do Bałtyku, w pierwszej lidze występowało naprawdę wielu wysokiej klasy zawodników i ciężko było na siebie zwrócić uwagę selekcjonerów kadry. Tak zwani wyszukiwacze talentów jakoś mało interesowali się Małopolską. Nie wiem, może nie było im po drodze? Penetrowany był głównie Śląsk, centrum oraz Pomorze. Nie znaczy to oczywiście, że tam talenty się nie pokazywały. Ale fakt pozostaje faktem, że my, Galicjanie, nie byliśmy przez centralę rozpieszczani.
Indagowany na okoliczność, czy sam nie ma sobie niczego do zarzucenia, Witek przyznaje, że prowadzony przez niego tryb życia odbiegał od ideału. Zdarzało się, że górę nad rozsądkiem brała młodzieńcza fantazja. Bywało, że zabalował. Zastrzega jednak natychmiast, że fakty takie miały miejsce wyłącznie po meczach. "Życzliwych" wszak nigdy, pod żadną szerokością geograficzną nie brakuje. Były piłkarz utrzymuje, że ci kierowani bezinteresowną zawiścią ludzie donosili na niego, gdzie tylko się dało. Na potwierdzenie swej tezy przypomina takie oto zdarzenie.
- Kiedyś, po meczu, jaki toczyliśmy w barwach Wawelu, ktoś zadzwonił do kierownika drużyny Sandecji Romana Rzymka z informacją, że widziano mnie i Bogdana, mojego szwagra, pijanych w Sączu na ulicy. A myśmy wówczas mieszkali przecież w Krakowie i na Jagiellońskiej mogliśmy przebywać najwyżej duchem. Nie, aniołkiem nie byłem i mówiłem już przecież, że mam swoje grzeszki na sumieniu. Ale kto jest tak całkiem bez winy, niech rzuci kamieniem.
W okresie największego rozkwitu talentu Witowskiego, jego wielbiciele, a takowych nie brakowało, gotowi byli iść o zakład, że ich idol lewą nogą mógł wiązać krawaty, a jego futbolowe sztuczki porównywali do maestrii samego Maradony. Witek zżyma się na takie postawienie sprawy, choć widać, że skojarzenie mile łechta jego próżność.
- Bez przesady, daleko było mi do niego - broni się. - Ale rzeczywiście, mogło się to jakoś inaczej potoczyć. Na życie składa się cała masa okoliczności, wielu przypadków i łutu szczęścia. Mi się jakoś nie do końca poukładało.
Przed bodaj dwudziestu laty telewizja transmitowała mecz Bałtyku z Legią, po którym niepozorny skrzydłowy z Nowego Sącza znalazł się na ustach bez przesady całej sportowej Polski. Strzelił wówczas filmowego gola, usuwając w cień nawet zakupionego akurat za rekordową cenę 22 milionów złotych z Widzewa Łódź Dziekanowskiego.
- Przypominam sobie to spotkanie - potwierdza Gauczo. - Przegraliśmy pechowo 2-3, tracąc bramkę w ostatniej minucie po strzale właśnie Darka. W sumie pobyt nad morzem wspominam bardzo sympatycznie. W pierwszym sezonie zdobyłem dla Bałtyku najwięcej, bo siedem bramek. Mimo, że występowałem jako rozgrywający. Już w debiucie, w meczu derbowym strzeliłem bramkę Lechii Gdańsk i wygraliśmy 1-0. Przez jakiś czas byłem ulubieńcem Gdyni. Czułem się królem życia, jeśli tak to można określić - "Księciem Wybrzeża".
Wszystko co piękne, ma swój rychły koniec. Schyłek nie ominął również i Bałtyku. Zespół spadł do II ligi, a do Witowskiego dotarła atrakcyjna propozycja z krakowskiego Hutnika, w którym występował już Boguś Szczecina. W tym samym sezonie Sandecja po raz pierwszy w swej historii awansowała do II ligi. Szwagrowie wykoncypowali więc, że lepiej dla obydwu będzie, jeśli powrócą do Nowego Sącza i spróbują pomóc Sandecji. Tym bardziej, że tutaj przecież pozostawili swe rodziny. Czas pokazał, że nie był to pomysł najszczęśliwszy. Ci nie bardzo sprzyjający reemigrantom, wiecznie na coś narzekający kibice - malkontenci, natychmiast ukuli tezę, że Sandecji znacznie łatwiej byłoby się w owej drugiej lidze utrzymać bez "rozrywkowego" - jak mawiano - duetu Witowski - Szczecina, do którego dołączył wkrótce inny Krakus - Pawlikowski.
- Bzdury. Chciałbym porozmawiać w cztery oczy i na osobności z kimś opowiadającym takie głupoty - denerwuje się Witowski. - Wątpię, czy miałby odwagę powtórzyć to raz jeszcze. O niepowodzeniu drużyny zadecydowały, owszem, sprawy pozasportowe. Ale nie miałem na nie najmniejszego wpływu. Po prostu klub nie wywiązał się ze swych zobowiązań w stosunku do zawodników, którzy w ciężkiej walce wywalczyli tę upragnioną ligę. Wyszło jednak na to, że piłkarze ci mogli mieć w sumie nieuzasadniony żal do nas - zatem tych, przychodzących na gotowe. Ale pretensje powinni kierować przede wszystkim do prezesów. Myśmy na siłę się do Nowego Sącza nie pchali.
Gauczo bardzo mocno podkreśla ogromną krzywdę, jaką wyrządzono wówczas ojcu awansu Sandecji, całym sercem i duszą oddanemu sponsorowi klubu, Janowi Koralowi. Powtarza, że to głównie dzięki niemu, jego pracy i poświęceniu, ówczesny Komunikacyjny Klub Sportowy osiągnął swój największy w historii sukces. Koral był dobry, dopóki był potrzebny. W pewnym momencie odwrócono się jednak od niego.
- Niewielu wie, że pan Janek przypłacił tę niesprawiedliwość ciężką chorobą - kontynuuje Witowski. - Takiego drugiego bezinteresownego działacza w Sandecji nie było i obawiam się, że już nie będzie. Chciałbym go zapewnić, że piłkarze z tamtych pięknych lat osiemdziesiątych pamiętają o nim.
Powracając do wątku odnoszącego się do zaangażowania w poszczególne spotkania, to akurat w tym względzie zawodnik nie ma sobie niczego do zarzucenia. Przysięga, że w każdy mecz Sandecji wkładał maksimum wysiłku, że walczył do upadłego. A że czasem coś nie wychodziło, to przecież normalne. W piłkę gra jedenastu zawodników, a nie jeden Witowski. A poza wszystkim, nie ma ludzi nieomylnych.
Przed przywoływanymi przenosinami z Sandecji do Bałtyku, lewonożny napastnik tworzył ze Szczeciną zdawałoby się nierozerwalny, idealnie współpracujący duet. Było tak: Witek dokładnie, z zegarmistrzowską precyzją rzucał piłkę w pole karne rywali, Boguś frunął w powietrzu, kierując ją, wrzucał głową do siatki.
- Taką akcję do znudzenia ćwiczyliśmy podczas zajęć - wspomina Gauczo. - Bywały treningi, po których zostawało kilku zawodników, by doskonalić stałe fragmenty gry. Robiliśmy to często z własnej, nieprzymuszonej woli. Potem efekty tego widoczne były na boisku. Gole zdobywane w takich okolicznościach przysparzały nam najwięcej satysfakcji. Patrzyłeś potem na rozdziawioną ze zdumienia gębę obrońcy, który przed momentem omal nogi ci nie złamał i śmiałeś mu się prosto w nos.
Bywały przecież i mecze, do których Witos niechętnie wraca wspomnieniami. Choćby taka pucharowa, pamiętna dla niektórych kibiców, potyczka z drugoligowymi wówczas Błękitnymi Kielce.
- Do końca życia nie zapomnę tego spotkania - przyznaje Gauczo. - Prowadziliśmy 2-0, mając szansę nawet na trzeciego gola. Goście jednak wyrównali i kiedy rozpoczynała się druga część dogrywki, ich napastnik Starościak, który zresztą przeszedł wkrótce do Wisły Kraków, dostrzegł, że nasz bramkarz Tadek Kantor stoi na linii szesnastki i rozmawia z Leszkiem Zemełką. Tadek później przyznał, że umawiał się z Leszkiem, że grają na utrzymanie wyniku, na rzuty karne. Kielczanin tak dokładnie kopnął piłkę z połowy boiska, że trafił pod poprzeczkę. Przyznam, że takiej bramki nigdy nie widziałem. I pewnie już nie zobaczę. W każdym razie przegraliśmy 2-3.
Witowski długo zastanawia się nad wskazaniem meczu dla siebie najbardziej udanego.
- Myślę, że było to właśnie spotkanie na Legii, o którym wcześniej była już mowa - decyduje się. - Tak się składa, że też przegrane. Szkoda, że takich meczów nie było więcej. Bo jakoś omijały mnie powołania do reprezentacji Polski. I tego chyba dzisiaj najbardziej żałuję. Ale tak się poskładało, że za moich najlepszych czasów brylowali w lidze tacy piłkarze jak Boniek, Smolarek, Iwan, Wójcicki, Buncol, Młynarczyk. O przebiciu się przed takie towarzystwo nie było mowy. Moje dokonania zamknęły się więc występami w kadrze ówczesnego województwa krakowskiego.
Charakterystyczne, że zapytany o swój piłkarski wzór do naśladowania, Gauczo nie wskazuje na gracza, preferującego podobny do jego styl boiskowych poczynań, lecz na piłkarza, owszem, nienagannie wyszkolonego technicznie, ale bardziej przebojowego, siłowego. Na Andrzeja Iwana mianowicie.
- Ten gość wywarł na mnie największe wrażenie - przyznaje. - I to zarówno kiedy występował w Wiśle Kraków, jak i w Górniku Zabrze. Umiał praktycznie wszystko. W Wiśle był znakomitym napastnikiem, w Górniku nie gorszym rozgrywającym. Myślę, że na murawie dawalibyśmy sobie w parze doskonale radę.
Iwan był na mistrzostwach świata w Argentynie i w Hiszpanii, skąd powrócił ze srebrnym medalem. Rozegrał w kadrze kilkadziesiąt spotkań, był pierwszoplanową postacią Bundesligi. Tymczasem Witowski karierę swą kończył, rzecz jasna u boku nierozłącznego szwagra, w małym, amatorskim polonijnym klubiku.
- Oficjalne występy na boisku przerwałem jako zawodnik Sandecji - wyjaśnia Witek. - Przez wszystkie te lata piłkarskiej tułaczki szczęśliwie omijały mnie kontuzje. A tutaj nagle, pod koniec kariery, podczas sparingu zerwałem przyczep ścięgna w pachwinie. Uraz ten wykluczył mnie z treningów na pół roku. Kiedy było już wszystko w porządku, jeszcze trochę pograłem, ale uznałem, że to już nie to. Po kilku miesiącach wyjechałem do kolegi w Brukseli. On wskazał nam występujący w regionalnej lidze klub o nazwie Polonia. Pograłem w nim z Bogusiem przez prawie pięć lat.
Obecnie Witek Witowski na nowo poukładał sobie życie prywatne, staje finansowo na nogi, próbuje szczęścia w branży budowlanej. Bardzo rzadko, a właściwie w ogóle, nie przychodzi na mecze Sandecji. Dlaczego tak się dzieje?
- Nadal ma sercu leżą mi losy mojego macierzystego klubu i cieszę się, że obecnie chłopakom w lidze idzie zupełnie przyzwoicie - zapewnia Gauczo. - Ale nie zawsze znajduję czas na oglądanie spotkań z trybun.
A może po prostu, patrząc na poczynania obecnego pokolenia futbolistów, zbyt natarczywie powraca myśl, że jednak nie do końca spełnił się jako zawodnik?
- Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Przeżyłem wspaniałą przygodę, zwiedziłem trochę świata, w pewnym sensie ustawiłem się w życiu. Inni mają gorzej. Narzekać więc nie mogę - kończy optymistycznie Witowski, ale wyraźnie pobrzmiewa w jego głosie nutka żalu.
Witold Witowski
Ur. 6 września 1959 r. w Nowym Sączu. Dwie córki: 25-letnia Izabela oraz 21-letnia Karolina. Wzrost: 170 cm, waga: 80 kg. Przebieg kariery zawodniczej: Sandecja Nowy Sącz, Wawel Kraków, ponownie Sandecja, Bałtyk Gdynia, raz jeszcze Sandecja, Polonia Bruksela. Przebieg kariery trenerskiej: rezerwa Sandecji. Pierwszy trener: Jerzy Ligęza. Ideał piłkarza: Johan Cruiff.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski