MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Demokraci wykopani za drzwi

Redakcja
Unia Demokratyczna zaczęła jako najsilniejsza partia III RP. Skończyła jako kilkuosobowa grupka przygarnięta przez SLD i właśnie wykopana za drzwi.

Nie ma się z czego cieszyć

Jakiś czas temu na tych łamach pisałem, że o ile Partia Demokratyczna na spółce z SLD zrobiła świetny interes, o tyle dla postkomunistów resztówka po Unii Wolności była tylko kłopotliwym balastem. No i Wojciech Olejniczak właśnie zrobił wiosenne porządki. Nie było to trudne do przewidzenia (o ile się nie jest Januszem Onyszkiewiczem, którego wszystko to strasznie zaskoczyło). Teraz tak samo łatwo można przepowiedzieć, do czego doprowadzi poszukiwanie "prawdziwych lewicowych wartości". SLD stanie się sekciarską partią kanapową albo zmądrzeje i zawróci w stronę elektoratu szerszego niż tylko sieroty po PRL, wojujący antyklerykałowie czy mniejszości seksualne.
Autodestrukcyjne posunięcia kierownictwa SLD - wbrew pozorom - nie są dobrą wiadomością dla ludzi o poglądach prawicowych, bo nie wiadomo, dokąd odpłyną wyborcy, którzy dotychczas głosowali na SLD. Na pewno część z nich zniechęci się do udziału w wyborach, co samo w sobie też jest zjawiskiem dla kondycji demokracji niekorzystnym. Pozostali, jeżeli wybiorą PO lub PiS, to siłą rzeczy przesuną obie partie w lewo. Dla Platformy oznaczać to będzie jeszcze mniejszy zapał do trudnych reform. Dla PiS zaś jeszcze większą przewagę zwolenników interwencjonizmu państwa w gospodarkę.
I tak byłoby to tylko pół biedy, bo w Polsce wciąż jest mnóstwo ludzi wierzących w cudowną receptę na błyskawiczny dobrobyt. Wystarczy, żeby pojawił się zręczny demagog i możemy mieć reaktywację Samoobrony lub kolejnego Tymińskiego. Lepiej więc byłoby, gdyby na lewicy działała prorynkowa i proeuropejska partia kierowana przez ludzi mądrzejszych niż Olejniczak czy Napieralski oraz słuchająca porad intelektualistów lepszego sortu niż Sławomir Sierakowski.
Swoją drogą sposób, w jaki Olejniczak pożegnał się z koalicjantami z PD jest żywcem zaczerpnięty z najgłębszego PRL. Tak jak w 1949 roku polski rząd dowiedział się o powstaniu RWPG z komunikatu agencji TASS, tak demokraci o tym, że już ich nie ma u boku SLD, dowiedzieli się z konferencji prasowej. To gorzka lekcja dla wszystkich tych, którzy myśleli, że dla ucywilizowania SLD wystarczy sięgnąć po ludzi nieumoczonych w PZPR.

A mogło być pięknie

Rozstanie SLD z demokratami to prawdziwy koniec pewnej koncepcji politycznej, która - gdyby została zrealizowana we właściwym czasie - mogłaby zaoszczędzić Polsce chociażby rządów Jana Olszewskiego.
W pierwszych demokratycznych wyborach po upadku komunizmu, w październiku 1991, dwa pierwsze miejsca (z niemal identycznym rezultatem) zajęły UD i SLD. Sejm był wtedy bardzo rozczłonkowany (nie obowiązywał żaden próg wyborczy i do parlamentu można było wejść nawet ze śladowym poparciem społecznym). Różnice między siedmioma najsilniejszymi partiami były kilkuprocentowe. Prezydent powierzył misję tworzenia rządu Bronisławowi Geremkowi, któremu jednak nie udało się zdobyć sejmowej większości, bo rozmawiał tylko z obozem solidarnościowym. A gdyby UD i SLD stworzyły koalicję, to miałyby szansę rządzić co najmniej pełną kadencję. Tym bardziej że taki sojusz byłby naturalną konsekwencją Okrągłego Stołu. W tamtym czasie "oświeceni postkomuniści" (Kwaśniewski, Siwiec, Nałęcz) przyjęliby nawet upokarzające warunki, aby tylko dostąpić zaszczytu przyjęcia na salony dawnych opozycjonistów i bez szemrania zgodziliby się na wywalenie z SLD najbardziej skompromitowanych polityków, a zwłaszcza Leszka Millera z jego moskiewską pożyczką.
Do tej koalicji wtedy nie doszło, głównie dlatego, że Unia Demokratyczna bała się oskarżeń o zdradę ideałów "Solidarności" i tego, że zostanie zdemoralizowana przez postkomunistycznych karierowiczów. Powstał więc rząd Olszewskiego, który i tak oskarżył UD o zdradę, a w parlamencie było tylu oszołomów gospodarczych (dość przypomnieć KPN z teorią, iż gospodarka kuleje, bo w obiegu jest za mało pieniędzy!), że bardzo często posłowie UD musieli szukać pomocy u postkomunistów. Szybko też prysł mit o rzekomej wyższości moralnej polityków wywodzących się z "Solidarności". UD ponosiła więc prawie wszystkie koszty sojuszu z SLD, ale czerpała tylko część korzyści. A dwa lata później postkomuniści wygrali wybory i przejęli władzę. Wtedy był ostatni moment na sojusz UD i SLD na partnerskich zasadach. Też został przez UD przegapiony. Za karę kilkanaście lat później to oni przyszli na kolanach prosić o wsparcie. A teraz dostali kopniaka.

Sny o demokracji bez partii

Jeżeli na dzieje UD-UW-PD patrzy się bez emocji, to trzeba przyznać, że ci politycy sami się o to wszystko prosili.
W 1989 roku większość z nich była politycznymi amatorami, którzy uważali, że pozjadali wszystkie rozumy i że od podstaw tworzą nowy wspaniały świat. Wspomniałem już o tym, że w pierwszych demokratycznych wyborach nie było progu wyborczego chroniącego parlament przed rozdrobnieniem (do Sejmu dostało się 29 partii!). Nie było też wielu innych podstawowych zasad prawnych (jak choćby konstruktywne wotum nieufności, uniemożliwiające opozycji obalanie rządu dla samych igrzysk). Czy jednak mogło być inaczej, skoro - właśnie głównie w środowisku późniejszej Unii Demokratycznej - czołowi politycy uważali, że Polska nie powinna zwyczajnie odbudować kapitalizmu, ale iść "własną drogą"?
Bronisław Germek niedawno przypomniał, jak to w 1989 roku na konferencji w Kostaryce wygłosił przemówienie, w którym dowodził, że Polska dokonuje przemian odrzucając do lamusa relikt poprzedniego stulecia - partie polityczne. Amerykański politolog Juan Linz skomentował to krótko: "demokracja nie może się obejść bez partii politycznych i przekonacie się o tym już wkrótce". No pięknie, tylko Linz nie zdradzał profesorowi Geremkowi jakiejś głęboko skrywanej tajemnicy, lecz wypowiedział banał, który powinien być znany każdemu studentowi pierwszego roku.

Przepis na katastrofę

Po 1989 roku każda partia polityczna w Polsce popełniała kardynalne błędy, ale to, co wyprawiała Unia Demokratyczna znana później jako Unia Wolności, a wreszcie jako Partia Demokratyczna, wyglądało na celową działalność. Jakby politycy tej formacji przeprowadzali eksperyment socjologiczny i z naukową skrupulatnością stosowali wszystkie metody zniechęcające swoich wyborców. Przypomnę tylko niektóre.
Przed wyborami w 1993 roku UD namiętnie zwalczała bliski programowo KLD (któremu do przekroczenia progu wyborczego zabrakło tylko wówczas jednego procenta). Obie partie połączyły się dopiero po wyborach, zamiast zrobić to przed, bo wtedy wspólnie osiągnęłyby znacznie lepszy wynik. W wyborach prezydenckich w 1995 roku UW wystawiła Jacka Kuronia, o którym z góry było wiadomo, że nie ma szans na zwycięstwo. Pięć lat później UW w ogóle nie miała swojego oficjalnego kandydata (dobrowolnie rezygnując z darmowej promocji), a półgębkiem wspierała Andrzeja Olechowskiego, byłego agenta wywiadu i karierowicza, który świetnie sobie radzi w każdej sytuacji. Po prostu "wymarzony" kandydat partii ethosowej.
A karuzela szefów? Leszek Balcerowicz, który nienawidzi gadulstwa i chciał partią zarządzać tak, jak personelem biurowym. Władysław Frasyniuk, były kierowca, idealny kandydat dla partii, gdzie średnia wykształcenia to trzy fakultety. Profesor Geremek, z zadaniem odzyskania kontaktu z młodymi wyborcami. Śmiać się, czy płakać? Wreszcie Janusz Onyszkiewicz, człowiek mądry, kompetentny, ale zbyt poczciwy na szefowanie partii, zwłaszcza w kryzysowych momentach.
Do tego wszystkiego ów kaznodziejski ton, przekonanie o moralnej wyższości nad wszystkimi pozostałymi partiami i demonstracyjne lekceważenie podstawowych zasad marketingu politycznego. To się nie mogło skończyć inaczej.
Kiedy powstawała Platforma Obywatelska, Bronisław Geremek z pogardą powiedział, że to jakaś "platforma węglowa". Przyznam się, że ja też nie wróżyłem PO większych sukcesów (napisałem nawet uszczypliwy felieton, w którym wyśmiewałem PO, że jedyne, co jej się udało, to rozwalić UW). Teraz ci działacze PD, którzy chcą być dalej obecni w polityce, mają tylko taki wybór: upokarzające zapytanie, czy PO skłonna jest zapomnieć dawne wyzwiska albo nieuniknioną klęskę LiD bez SLD. Mimo wszystko zasłużyli sobie na lepszy koniec.

\*Autor jest niezależnym publicystą, autorem książek polityczno-historycznych
JERZY SKOCZYLAS\*

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski