(cz. VII)
To był ostatni dzień "Wielkiego Władka" na wolności. Wydawać by się mogło, że Sądecczyzna i Podhale mogą już odetchnąć z ulgą. Złudne to były jednak nadzieje.
Sprawą nowosądeckiej grupy zajął się Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Zebranie materiałów i przygotowanie aktu oskarżenia trwało ponad rok. W zakończonym w grudniu 1999 r. w Sądzie Okręgowym w Nowym Sączu procesie, Władysław Ch. został skazany za rozboje i wymuszanie haraczy na osiem lat więzienia. Jego brat Ryszard, który miał jeszcze w miarę czystą kartotekę i był zdecydowanie mniej aktywny w dokonywaniu przestępstw, otrzymał wyrok tylko roku więzienia. Po odsiedzeniu kilku miesięcy, wyszedł warunkowo na wolność.
Odizolowanie "Wielkiego Ala", wręcz złamanie tak pomyślnie rozwijającej się jego kariery, wprowadziła sporo zamieszania w nowosądeckie środowisko przestępcze. W okolicy harcowało bowiem również kilku mniej znanych, ale już nieźle zaprawionych w bojach lokalnych watażków. Oni też po zamknięciu więziennej bramy za "Gabończykiem", postanowili się usamodzielnić. Zakładali optymistycznie, że skończyła się wszelka kontrola i nie trzeba będzie się z nikim dzielić łupami. Jakże się mylili.
Pierwszym, który podniósł głowę, był 37-letni Leszek J. ps. "Lechman", który w przeszłości z niejednego więziennego pieca chleb jadł i zaliczany był do twardej grypsery. Czasowo dał się podporządkować grupie "Dużego Władka", a nawet, chyba celowo, odsunął się na jakiś okres w cień, korzystając po dłuższej nieobecności na wolności z doczesnych uciech tego świata. Ze swym przestępczym fachem ani myślał jednak zerwać. Oczekiwał tylko na stosowny moment, by wyzwolić się z wpływów tej dominującej w nowosądeckiem grupy. Nie był przyzwyczajony do tego, by stać w drugim szeregu. W marcu 1998 r. "Lechman" postanowił działać po swojemu. Zaczął przejmować wpływy ze sprzedaży narkotyków, a co gorsza - zaczął też nakładać kary na ludzi "Ala" i podporządkowywać ich sobie. Wprowadził do Nowego Sącza i na Podhale swoich ludzi, znanych kryminalistów. Taka gangsterska niesubordynacja była dla Władysława Ch. bardzo przykrym policzkiem. Postanowił działać. To nic, że od świata odgradzały go grube, więzienne mury i kraty, uzbrojeni funkcjonariusze i cały system zakładowych procedur. Szef miał jednak do dyspozycji telefon komórkowy, który za odpowiednią opłatą dostarczył mu do celi jeden ze strażników więziennych. W eter poszło polecenie - trzeba skończyć z "Lechmanem".
Któregoś dnia, pod koniec maja 1999 r. Leszek J. wracał z zakupów do mieszkania, które wynajmował w bloku na sądeckim osiedlu Kochanowskiego. Był już blisko drzwi klatki schodowej, gdy zza krzaków wyszedł znany mu z widzenia człowiek z grupy Ala. Padł strzał. Jeden, ale celny. Leszek J. upadł. Wśród wypoczywających przed blokiem ludzi i przypadkowych przechodniów doszło do paniki. Skorzystali na tym mordercy - ten który strzelał i ubezpieczający go. W powstałym zamieszaniu zniknęli bez śladu.
Nowosądeckie społeczeństwo po tym wstrząsającym incydencie zaczęło sobie zdawać sprawę, że miasto nie jest już tak bezpieczne, jak jeszcze zaledwie parę lat temu. Kiedyś dominowały tu kradzieże, mniejsze lub większe włamania, od czasu do czasu komuś "przestawiono cyferblat", czyli obito gębę. Doszło wprawdzie do kilku przypadkowych zabójstw, ale o regularnej egzekucji z użyciem broni palnej, w środku osiedla, na oczach ludzi, nie pamiętały nawet najstarsze gliny. (czem)
Ciąg dalszy jutro
Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?