Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Handel domowy, handel uliczny

Andrzej Kozioł
Każda otulona przed porannym chłodem kraciastą chustą, każda pochylona pod ciężarem wielkiego tobołu
Każda otulona przed porannym chłodem kraciastą chustą, każda pochylona pod ciężarem wielkiego tobołu fot. nac
Obyczaje. Dzień zaczyna się od wizyty baby z mlekiem. Ulicami ciągną furmanki z wiązkami drewna, kapustą i ziemniakami. Handlują wszyscy - chłopi, Żydzi, cyganie, Węgrzy

Dzień zaczynał się od mleka. Gorącego, zaprawionego zbożową kawą lub zagotowanego z kakaowym wonnym proszkiem, ale także od mleka stukającego do drzwi. Mówiąc dokładniej do drzwi stukała - dyskretnie, aby nie obudzić wszystkich, jedynie czujną panią domu - dostarczycielka białego napoju, baba z podkrakowskiej wsi.

O szarym świcie, zanim jeszcze słońce na dobre rozczmuchało się ze snu, okolice klasztoru Norbertanek zaludniały się charakterystycznymi postaciami. Każda otulona przed porannym chłodem kraciastą chustą, każda pochylona pod ciężarem wielkiego tobołu. A w nim, w tobole biało-płóciennym, w potężnej bańce, bulgotało mleko. I jeszcze coś kryły tobolaste garby. Sery w kształcie serca, każdy pokryty siateczkowatym odciskiem płótna, w którym ociekał z serwatki. Osełki masła - każda z odciśniętym wzorem kwiatka. I jeszcze coś zawierały poranne toboły: czosnkowo-dymną kiełbasę, od niepamiętnych czasów wyrabianą w Liszkach oraz cielęcinę pochodzącą z tak zwanego „nielegalnego uboju”, radość dla smakoszy i żołądkowców, niedostępną w sklepach...

Z czasem bab z mlekiem ubywało, ale dzień ciągle zaczynał się od mleka. Mleczarze, blade widma schyłku nocy, z łomotem przesuwali druciane skrzynki pełne litrowych butelek, zamkniętych złotem lub srebrem aluminiowej folii. (Kiedy było już bardzo źle z polską gospodarką, mleczarnie zaczęły zbierać te kapsle.) Mleczarze byli nieodłącznym elementem nocnego pejzażu polskich miast, często utrwalały ich fabularne filmy. Nie mieli łatwego życia, tym bardziej, iż stojące na chodniku butelki z mlekiem stanowiły pokusę dla wracających do domów, dręczonych kacem bohaterów nocnych zmagań z alkoholem. Zresztą sami mleczarze czasami byli ofiarami tych potyczek. Kiedyś obudził mnie łoskot, dźwięk szkła i soczyste przekleństwa. Okazało się, że przed drzwiami stoi osłupiały mleczarz, a z trzymanej przez niego butelki szeroko rozlewa się mleko. Szkło nie wytrzymało zbyt silnego zderzenia z podłogą. „Zobaczcz pan, jakkie te..., te..., teraz robiom butelki. Bez dna!” - wybełkotał dostarczyciel niezbędnego składnika śniadania...

Do domu przynoszono nie tylko nabiał, kiełbasę i cielęcinę. Kiedy lato niepostrzeżenie przechodziło w jesień, na ulicach pojawiały się wozy pełne kapuścianych głów. Jeszcze wtedy tu i ówdzie kiszono w domu kapustę, zimowe źródło witaminy C, o wiele mocniejszej, jak mówiono, od witaminy zawartej w cytrynach. Zresztą cytryn brakowało, no i były o wiele droższe od kiszonej kapusty. W piwnicach, lub zgoła w kuchniach, czekały dębowe beczki, od mieszkania do mieszkania chodził człowiek z szatkownicą, a później beczki bulgotały, pachniały coraz bardziej kwaśno, aby pod koniec zimy buchać nieznośnym odorem.

Konne wozy przywoziły ziemniaki, jeszcze bardziej niż kapusta potrzebne na zimę, wręcz niezbędne, a kiedy już nadszedł czas na rozpalenie pieców, pojawiali się sprzedawcy podpałko-wego drewna. Zakutani, w baranich czapach albo szarych uszankach, kulili się na wozach lub saniach, zawodząc: „Dziewo, dziewo przedaję!”. Oczywiście wiązki smolnych szczapek, związane złocistymi powrósłami, sprzedawały także prywatne sklepiki, ale kto by tam dźwigał drewno, skoro mógł je kupić przed domem. No i wiązki z wozu były tańsze...

A skoro mówimy o drewnie, trzeba też coś powiedzieć o węglu, który prasa i radio (telewizji jeszcze nie było) uporczywie nazywały „czarnym złotem”. Czarne złoto także przywożono pod domy konnymi wozami, chociaż czasami korzystano z usług wózkarzy. Właściciele wózków zazwyczaj byli chudzi i żylaści. Oburącz ująwszy dyszel, z piersią przekreśloną szleją, przewozili wszystko, co było do przewiezienia, nawet ogromne, ciężkie szafy. Na krakowskim Zwierzyńcu najsłynniejszym wózkarzem był Maks, zwany „Wózkiem”. Prawdopodobnie wózek był dla niego nie tylko narzędziem pracy, ale także - przynajmniej od czasu do czasu - domem, bo kiedyś ułożył się w nim, przykrył brezentową plandeką i już nigdy nie wstał...

Sięgam po wspomnienia Władysława Krygowskiego i ze wzruszeniem konstatuję, że świat jego dzieciństwa, początek XX stulecia niewiele się różnił od mojego. Podobnie jak w moim dzieciństwie, po Krakowie jeździły furmanki z „drzewem w kółkach”, podobnie po ulicach wędrowali ostrzący noże i tak samo spod kolistej osełki, wprawianej w ruch nogą, tryskały iskry - fascynujące widowisko dla smarkaczy. Nie znałem drutujących garnki, chociaż one same, kamionkowe, zdaniem pani Monatowej niezbędne do gotowania rosołu, pokryte siatkowymi koszulkami, przetrwały, ale kilka lat po ostatniej wojnie na ulicach rozlegał się jeszcze okrzyk: „Gaaarki lutuję!” Znikli natomiast rozwo-żący po restauracjach i domach wielkie bryły lodu. Nie było już jednak takich malowniczych postaci:

Przychodzili do nas także kramarze z dużą jakby szufladą zawieszoną na szyi, a opartą na brzuchu. Pełno w niej było ciekawostek: kłódki, kłódeczki, scyzoryki i nożyczki, breloczki i tasiemki, sznurowadła i guziki. Były też medaliki i łańcuszki, obrazki święte i książeczki do nabożeństwa. Kramarze ci mówili językiem, który nas rozśmieszał, niby po śląsku, niby po czesku, a może po słowacku...

Natomiast niewątpliwie po polsku mówili obwieszeni kłódkami przybysze z niedalekich Świątnik, także wspominani przez Krygowskiego.
Noszone na szyi „jakby szuflady” przetrwały do powojennych czasów, dźwigali je stojący przed dworcem sprzedawcy sznurowadeł i innych drobiazgów. Mieszkańcy Świątnik przestali handlować kłódkami, ale jeszcze w latach pięćdziesiątych, nawet sześćdziesiątych na krakowskich ulicach można było kupić od Cyganów (nikt ich wówczas nie nazywał Romami) patelnie. Cyganie zgodnie z tradycją ciągle parali się metalem, w mistrzowski sposób bielili miedziane kotły. Także Węgrzy, często po prostu Słowacy, bo przecież Węgry rozciągały się nieomal pod Zakopane, mieli swoją specjalność. Przed stu kilkudziesięciu laty jedną z postaci w krakowskiej szopce był „Węgier z olejkami”:

Węgier kusy z olejkami,
z kropelkami
Do szopy przybywa, też głosu
dobywa:
Legem, legem, malutana
Sem prinosim tu dla Pana
Sdrofe olejki.

A przecież jeszcze nie można zapomnieć o Żydach, nie tylko handlujących od niepamiętnych czasów w Krakowie, ale także wędrujących po wsiach, jak ów kramarz sprzed pierwszej wojny, postać z fabularyzowanej autobiografii Romana Turka, chłopskiego pisarza spod Łańcuta, noszący w koszu nawet pomarańcze. A przecież byli jeszcze odpustowi handlarze przemierzający powiatową, gminną, wiejską Polskę - od dawna, w zasadzie do dzisiaj chociaż już nie z towarem takim jak dzisiaj - made in China. W latach siedemdziesiątych nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazały się ciekawe wspomnienia Edwarda Kozieła, odpustowego kramarza, który jeszcze drukował książeczki z tekstami piosenek - stąpając śladami wydawców i sprzedawców ulotnych jarmarcznych druków. Takich jak „Wielka przepowiednia królowej Sybilli o wojnie i końcu świata”:

Posłuchajcie, wierny ludu,
Oczyść duszę z grzechu
brudu,
Bo nastaną ciężkie lata
I nadejdzie koniec świata.

A jeszcze wędrowali po wsiach opisani przez Himilsbacha wytwórcy monideł, potwornawych portretów malowanych na podstawie legitymacyjnych fotografii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski