MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Księga kłamstwa

Redakcja
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
Rozmowa z TOMASZEM STRZYŻEWSKIM - byłym pracownikiem Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, który wiosną 1977 roku przemycił do Szwecji materiały demaskujące działanie PRL-owskiej cenzury

Fot. Anna Kaczmarz

Rozmawiamy w samo południe - pewnie już Pan czytał dzisiejsze gazety. Czy zauważył Pan - cenzorskim okiem - jakieś manipulacje, przekłamania, półprawdy?

- Próbuje mnie pan sprowokować, a ja się nie dam. Otóż, nie mam i nie miałem żadnego "cenzorskiego oka". W krakowskiej delegaturze Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk pracowałem krótko i z przypadku - przez 18 miesięcy - w latach 1975-77, przeznaczając ten czas na przygotowywanie demaskacji cenzury PRL.

- Potwornie długa nazwa tego urzędu. Młodsi Polacy mogą nie zrozumieć, o co chodzi. Może lepiej mówić po prostu: cenzura?

- Nie tylko młodzi Polacy mogą nie zrozumieć, o co chodzi. Ja sam, w 1975 roku, nie wiedziałem, w co się pakuję. Po powrocie z nieudanych saksów byłem bez pracy, brakowało mi pieniędzy na życie. Mój brat, pracujący w partyjnym aparacie, poradził mi, żebym tam spróbował. Myślałem, że to jakieś nudne zajęcie związane z nadzorowaniem. Jakiś urząd kontrolny, których w tamtych czasach nie brakowało. Ot - praca jak każda inna. Wtedy nie używało się oficjalnie nazwy "cenzura". Nawet pracownicy tego urzędu byli zatrudniani na stanowiskach radców. Dostawało się też sygnaturę ściśle przyporządkowaną do osoby. Ja byłem radcą "Z 21".

- Co "radca Z 21" wykreślił podczas pierwszego dyżuru?

- Ponownie pana rozczaruję. Bardzo długo nic nie wykreślałem, bo nowicjusza nie rzucano od razu na głęboką wodę. Później też niewiele wykreślałem. Zdziwiłby się pan, jak skutecznie w tamtych czasach działała autocenzura dziennikarzy, którzy doskonale wiedzieli, co mogą, a czego nie mogą napisać. Myślę, że w wielu przypadkach wiedzieli to znacznie lepiej ode mnie. Najczęściej więc na tzw. szczotce drukarskiej stawiałem znaczek "BZ", czyli "bez zmian".

Nie chcę, aby to, co powiem, odebrano jako złośliwość, ale ja pamiętam, że stopień upartyjnienia wśród dziennikarzy i redaktorów był w tamtych czasach podobny do stopnia upartyjnienia pracowników tego urzędu, w którym pracowałem. Ja też byłem szeregowym członkiem PZPR. W urzędzie cenzury, który nie nazywał się urzędem cenzury, pracowali byli dziennikarze, a niektórzy radcy z naszego urzędu trafiali później do pracy w mediach. Niektórzy z nich nawet o tym marzyli. Te środowiska się przenikały. W pięcioosobowym zespole prasy, w którym pracowałem w delegaturze GUKPPiW, był radca, który jednocześnie publikował w gazetach jako autor.

- Kiedy zrozumiał Pan, jaki jest rzeczywisty charakter Pańskiej pracy?

- Podczas 2-tygodniowego okresu próbnego obserwowałem kolegów z dłuższym stażem i dotarło do mnie, czym tak naprawdę zajmuje się Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Prawdziwym szokiem była jednak obowiązkowa - zostałem o to poproszony tuż przed zakończeniem okresu próbnego - lektura wyjętych z sejfu poufnych zaleceń. To była dość duża, grubo oprawiona czarna księga wypełniona kartkami, na które naklejane były kolejne wydruki z dalekopisu, otrzymywane od PRL-owskich służb. Sam kiedyś zostałem wysłany po nowe tego rodzaju instrukcje na plac Szczepański w Krakowie, gdzie mieściła się siedziba wojewódzkiej komendy MO. Lektura tych "zaleceń" była porażająca. Zrozumiałem, że władza steruje nie tylko informacjami dotyczącymi np. Katynia, gdzie zginął mój dziadek. Pojąłem, że cenzurze poddane jest niemal całe nasze życie. "Zalecenia" zakazywały publikowania danych dotyczących utonięć, samobójstw, wypadków przy pracy, kiepskich zbiorów w rolnictwie. W wielu przypadkach ocierało się to o granice absurdu. Wtedy podjąłem moją decyzję.
- Nie rzucił Pan w diabły tej roboty?

- Nie, jakiż byłby z tego pożytek? Postanowiłem, że systematycznie będę przypisywał kolejne fragmenty "Księgi zapisów i zaleceń". Mogłem to robić tylko podczas nocnych dyżurów, gdy w pokoju zostawałem sam.

- Po co Pan je przepisywał?

- Dojrzewała we mnie myśl o wyjeździe za granicę, aby te dokumenty opublikować. Nie miałem precyzyjnego planu, ale wiedziałem, że powinienem komuś te moje rękopisy i skompletowane oryginały innych dokumentów przekazać.

- Ostatni nocny dyżur miał Pan z 9 na 10 marca 1977 roku. Następnego dnia wyruszył Pan w podróż do Szwecji...

- Tak - podczas tego ostatniego dyżuru, do pierwszej w nocy przepisywałem kolejne "zapisy" i "zalecenia". Następnego dnia wyruszyłem z Balic samolotem do Warszawy, a stamtąd pociągiem do Świnoujścia. Przed wejściem na prom czekała mnie standardowa kontrola. Rękopisy i dokumenty miałem wsunięte w spodnie.

- Kiepska była ta kontrola. Przecież miał Pan przy sobie prawdziwą bombę, która w tamtym czasie dla ludowej ojczyzny była groźniejsza niż cały zagon czołgów wrogiego NATO...

- To tylko z pozoru jest takie groteskowe. Gdyby mnie z tym złapali, pewnie dostałbym zarzut szpiegostwa. Ja jednak nie byłem znanym opozycjonistą wyjeżdżającym na Zachód. Byłem szarym obywatelem, któremu po długim oczekiwaniu udało się dostać upragniony paszport. Tak to musieli widzieć celnicy i pogranicznicy. Takich jak ja nie poddawano osobistej rewizji.

- Kto na Pana czekał w Szwecji?

- Nikt na mnie nie czekał w Szwecji. Pojechałem do Lund, do studenckiej bursy, gdzie nocowałem podczas poprzednich, nieudanych saksów w 1975 roku. Przez wiele dni zastanawiałem się, co dalej robić. Wreszcie odnalazłem w książce telefonicznej adres Polaka, którego poznałem podczas poprzedniej eskapady. To poprzez niego trafiłem do środowisk emigracyjnych. Starałem się kogoś zainteresować rezultatem mojej 18-miesięcznej pracy, który przywiozłem ze sobą. Nie było łatwo. Część emigracji, składająca się z postaparatczyków i postpeerelowskich dziennikarzy, uznała mnie za prowokatora podstawionego przez PRL-owskie służby. Inni przyklejali mi łatkę pozbawionego inteligencji frajera, który coś tam przywiózł, ale w zasadzie sam nie wie co. Radio Wolna Europa nie było początkowo zainteresowane moimi materiałami. Po latach dopiero zrozumiałem, że istota tej niechęci leżała gdzie indziej. Miała - że się tak wyrażę - podtekst polityczny i ideologiczny.

- Nie rozumiem...

- W Polsce nie byłem zaangażowany w politykę. Zapisałem się do PZPR z wyłącznie oportunistycznych pobudek - w celu uzyskania zgody dyrekcji mojego zakładu pracy na podjęcie zaocznych studiów, co było niewątpliwie czynem haniebnym, którego się do dziś bardzo wstydzę. Nigdy nie zaangażowałem się też w działalność opozycyjną. Tymczasem w Szwecji trafiłem na emigrację pomarcową. Ludzie, którzy wyjechali z Polski po Marcu 1968 roku, to w większości przedstawiciele aparatu partyjno-państwowego oraz dziennikarze, a nawet cenzorzy zaangażowani wcześniej czynnie w budowę socjalistycznej ojczyzny. Z Polski wyrzucili ich partyjni koledzy. Ci pomarcowi emigranci to w większości intelektualiści, którzy nie byli zadowoleni z przyjazdu kogoś takiego jak ja - zupełnie spoza ich środowiska. Kogoś, kto na dodatek przywiózł im taki pasztet. To im nie pasowało do układanki. Początkowo w ogóle nie wiedzieli, co zrobić z moimi materiałami.
- Jednak w końcu wydał Pan w londyńskim "Aneksie" "Czarną księgę cenzury PRL"...

- W końcu "Czarna księga" ukazała się w Londynie, ale nie bez konfliktów. Eugeniusz Smolar - wydawca "Aneksu" - opowiadał później, że chciałem tysiące dolarów honorarium. Tymczasem to pierwsze wydanie ukazało się bez zawarcia jakiejkolwiek umowy. Dodam tylko, że w czasie, gdy ukazywała się "Czarna księga cenzury PRL", pozostawałem niemal bez środków do życia.

- Jakie były echa ukazania się "Czarnej księgi" na Zachodzie?

- Byli tacy, którzy te materiały traktowali jako przełomowe i ostatecznie demaskujące istotę ustroju. Ale próbowano też je bagatelizować, a ze mnie zrobić agenta PRL-owskiej bezpieki albo prostaczka, który chciał tylko zarobić parę groszy. Ktoś mógłby z przekąsem powiedzieć, że lektura "Czarnej księgi" bardziej wstrząsnęła partyjnym aparatem w Polsce niż środowiskami pomarcowej emigracji.

- Aparat partyjny w Polsce był wstrząśnięty "Czarną księgą"?

- Jej fragmenty zostały wydrukowane przez podziemną Niezależną Oficynę Wydawniczą. Trafiły - podobno podziemni wydawcy zrobili to celowo - także do rąk niektórych przedstawicieli ówczesnej władzy. Józef Tejchma - minister kultury - miał powiedzieć po ich lekturze, że była wstrząsająca. Piotr Jaroszewicz miał wydać polecenie przeglądu cenzorskich "zaleceń". Władza - najprawdopodobniej obawiając się dalszej kompromitacji - zredukowała "zalecenia" o ok. 70 proc.

- Jak potoczyło się Pańskie życie w Szwecji?

- No cóż, do Polski nie miałem po co wracać. Moja rodzina miała poważne problemy. Brata wyrzucono z PZPR i z pracy. Po wielu staraniach i prośbach udało mi się ściągnąć do Szwecji dzieci i żonę. Jednak moje małżeństwo się rozpadło. Z byłą żoną nie utrzymuję żadnych kontaktów, a dzieci... To dla mnie przykra sprawa, nie chcę o tym opowiadać.

- Czym Pan się zajmował przez te wszystkie lata pobytu w Szwecji?

- To były bardzo różne zajęcia. Pracowałem w porcie przy rozładunku towarów, a później - gdy zacząłem biegle mówić po szwedzku - pracowałem po kolei w kilku urzędach. Jeszcze później zająłem się publicystyką. W każdym razie - majątku się nie dorobiłem. Jak na skandynawskie warunki, jestem niezamożnym emerytem - teraz na szwedzkiej emeryturze.

- Jednak uczestnictwa w życiu publicznym Pan nie odmawia, czego dowodem jest choćby obecna wizyta w Polsce. Wrócę więc do pytania o współczesność. Czy w listopadzie 2010 roku Tomasz Strzyżewski - pracownik urzędu cenzury sprzed ponad 30 lat i antycenzor, który zdemaskował ten urząd - widzi zagrożenia dla wolności słowa?

- Zagrożenie dla wolności słowa to chyba w obecnej sytuacji zbyt poważne określenie. Jednak cenzura - jakkolwiek ją rozumieć - istnieje i ma związek ze swego rodzaju iluzją demokracji w kontekście czwartej władzy, czyli mediów. W starych, okrzepłych demokracjach mamy do czynienia ze względną równowagą między dwiema zasadniczymi opcjami politycznymi, a każdej z nich przyporządkowane są jakieś media i sympatycy takiej czy innej politycznie zorientowanej gazety lub stacji telewizyjnej. W Polsce mamy mniej korzystną sytuację. Moim zdaniem w Polsce mamy do czynienia z rażącą asymetrią, z powodu ogromnej przewagi mediów postkomunistycznych.
- Iluzja demokracji w kontekście czwartej władzy... To niewesołe, co Pan mówi...

- Po latach doszedłem do takich smutnych wniosków. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę modelowy system, gdzie media niejednakowo, ale w zrównoważony sposób, zalewają nas informacjami, to i tak nie jesteśmy w stanie uciec przed manipulacją. Nie chodzi tutaj tylko o politykę, ale i o inne dziedziny życia. Tkwimy w tym informacyjnym matriksie, i nie mamy czasu, a niekiedy i ochoty na analizowanie zalewających nas treści. Zresztą, wielu z nas brakuje nie tylko czasu ale i kompetencji do takiego analizowania. Jest coraz gorzej - dawniej, gdy istniała instytucjonalna cenzura, próbowano czytać między wierszami; dzisiaj dominuje zmanipulowany przekaz obrazkowy, uproszczony i płytki. Bylibyśmy naiwni, gdybyśmy sądzili, że panujemy nad tą lawiną, że zestawiamy, konfrontujemy, wyławiamy i sięgamy sedna. Jesteśmy raczej jak dzieci w informacyjnej mgle.

Rozmawiał Jacek Świder

Z "Czarnej Księgi Cenzury PRL"

* Należy eliminować określenie "jeńcy wojenni" w odniesieniu do żołnierzy i oficerów polskich internowanych przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 r. Właściwym określeniem jest termin "internowani". Mogą być zwalniane nazwy obozów: Kozielsk, Starobielsk, Ostaszków, w których byli internowani polscy oficerowie, rozstrzelani później przez hitlerowców w lasach katyńskich.

* Nie należy dopuszczać do żadnych informacji o zamordowaniu noworodka przez matkę studentkę Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.

* Nie należy dopuszczać do publikacji żadnych informacji i wzmianek o nieodbieraniu przez punkty skupu od rolników i z baz opasowych bydła i trzody chlewnej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski