MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mafia z ulicy 3 Maja

Redakcja
Na Króla Waletów Jan Buszek został koronowany w połowie lat sześćdziesiątych Potężna bryła wciśnięta pomiędzy ulice: 3 Maja, Oleandry i dawną Biblioteczną. Od strony Alej do późnych lat pięćdziesiątych strasząca ponurą, ceglaną ścianą, którą następnie pokrył plasterek przybudówki, cieniutki niczym warstewka słoniny na grubej kromce razowca. W środku, wokół studni podwórza, kłębiło się, wrzało, buchało śpiewami i kuchennymi zapachami, bujne studenckie życie "Żaczka", najsłynniejszego w Polsce domu studenckiego, czyli akademika.

Andrzej Kozioł

Andrzej Kozioł

Na Króla Waletów Jan Buszek został koronowany w połowie lat sześćdziesiątych

Potężna bryła wciśnięta pomiędzy ulice: 3 Maja, Oleandry i dawną Biblioteczną. Od strony Alej do późnych lat pięćdziesiątych strasząca ponurą, ceglaną ścianą, którą następnie pokrył plasterek przybudówki, cieniutki niczym warstewka słoniny na grubej kromce razowca. W środku, wokół studni podwórza, kłębiło się, wrzało, buchało śpiewami i kuchennymi zapachami, bujne studenckie życie "Żaczka", najsłynniejszego w Polsce domu studenckiego, czyli akademika.

     
Andrzej Kapko, student historii, mrużąc oczy przed jadowitym dymem "mazurów" (jednym "mazurem" można było wytruć komary w promieniu stu metrów) patrzył na nas, krakowian, z pogardą: Wam się tylko wydaje, że studiujecie, krakauerzy. Domeczek, własny pokoik, mamusia z obiadkiem... Żeby studiować, trzeba mieszkać w "Żaczku"...
     Chyba miał rację, przynajmniej trochę racji, i dlatego odrobinę zazdrościliśmy mieszkańcom wielkiego akademika, chociaż czasami w dość dziwny sposób. Kiedy zbliżało się Boże Narodzenie i "Żaczek" pustoszał, kiedy Edek wyjeżdżał aż pod Łódź, Andrzej do Żywca, Kazek na daleką wieś, Zbyszek do Katowic - zaczynałem żałować, że nie jestem jednym z nich, że nie cieszę się tak jak oni, podwójnie - wigilią i rodzinnym domem, odkrywanym na nowo po tygodniach, miesiącach nieobecności.
     Minęło dobrze ponad trzydzieści lat i Andrzej powtarza to samo: Nie studiował naprawdę ten, kto nie mieszkał w "Żaczku". Mój Boże, niewiele zmienił się ten Andrzej Kapko, "żaczkowy" ideolog, "żaczkowy" działacz, wielki znawca genealogii Habsburgów. Tylko włosy, jak zawsze sterczące w górę, najeżone, nieco posiwiały, tylko w pasie przybyło, ale niewiele, kilka centymetrów, bo superglinie, naczelnikowi wydziału Komendy Głównej Policji, nie wolno tak jak nam, cywilom, nadmiernie folgować kulinarnym chciejstwom.
     Przyjechał, jak oni wszyscy, z prowincji i miał do wyboru dwie drogi - albo wziąć udział w wyścigu szczurów, albo stać się jednym z "dziczy", czyli "błota". "Szczury" ćwiczyły się w intelektualnej szermierce, w elokwencji, czytały, pędziły na spotkania do "Starego" i "Nowego Żaczka", pod "Jaszczury", gdzie w kłębach dymu, w zapachu wina, spierano się do późnych godzin. O "Ognia" - Kurasia (zmyto wtedy głowę Machejkowi, jeszcze jak zmyto), o turpizm. W czasie dyskusji o turpizmie Julian Przyboś, który niedawno zarządził deratyzację wierszy Grochowiaka, nosił nieskazitelnie białe gatki ze staroświeckimi troczkami, podobnie Kornel Filipowicz, natomiast prowadzący spotkanie Jacek Baluch, późniejszy ambasador RP w Pradze, na bose stopy włożył rozdeptane półbuty...
     Ci, których wchłonęło "błoto", czyli "dzicz", nie chodzili na dyskusje w obu "Żaczkach" i w "Jaszczurach", nie spierali się aż do ochrypnięcia o ideowe pryncypia. Wystarczała im stołówka i potańcówki. Jak twierdzi Andrzej Kapko, ze "szczurów" wyrośli faceci, którzy coś potrafią zrobić, coś znaczą w tym mieście i w tym kraju, "błoto" wyprodukowało masę ćwierć- i półinteligentów.
     Przez trzydzieści z górą lat wszystko się pokręciło. Wtedy Andrzej Kapko - chociaż nie należał do partii - uważał się za marksistę. Inny Andrzej, także mieszkaniec "Żaczka", nie twierdził wprawdzie wprost, że cały socjalistyczny obóz przypomina obóz koncentracyjny, ale był twardym prawicowcem. Dzisiaj pierwszy z Andrzejów dojrzał do łagodnego konserwatyzmu, drugi - stał się jednym z czołowych działaczy SLD, doskonale wszystkim znanym z telewizyjnych ekranów.
     "Żaczkowa" legenda pełna jest anegdot, której bohaterami są albo powszechnie znane osoby, albo efemeryczne niegdysiejsze znakomitości, o których słuch zaginął. Bywalcy "Nowego Żaczka" do dzisiaj wspominają Leszka Moczulskiego, poetę, który dobrał sobie drugie imię, Aleksander, żeby go nie mylono z innym Leszkiem Moczulskim, i jego tańce suwalskie. Wspominają też jednak niejakiego Adamusa, postrach co bardziej strachliwych mieszkańców. Pijany Adamus zawsze potrafił bezbłędnie znaleźć swoją ofiarę w "żaczkowym" labiryncie. Pamiętają Jana Kazimierza Feliksa Wronę, Helmuta Tyschlera, polskiego Niemca, chyba z Opolszczyzny...
Jan Adamczewski pisał w "Małej encyklopedii Krakowa", że "Żaczek" wydał 1 papieża, 2 premierów Polski, 3 wicepremierów, kilkudziesięciu ministrów i wiceministrów, rektorów i ambasadorów. Pierwszym z premierów był, według Leszka Mazana, Bartel, drugim, według legendy, Cyrankiewicz. Mało prawdopodobne, bo przecież wieloletni PRL-owski premier pochodził z Krakowa i jak wielu z nas, miejscowych studentów, mógł co najwyżej nocować w Domu Bratniej Pomocy Studentów UJ, jak przed wojną zwał się "Żaczek". Ucząc się z kolegami lub zalegając po biesiadzie...
     Z Karolem Wojtyłą, przyszłym kardynałem i aktualnym papieżem, sprawa jest jeszcze bardziej tajemnicza. Badaczom "żaczkowej" przeszłości nie udało się stwierdzić, czy Ojciec Święty rzeczywiście mieszkał przy ulicy 3 Maja. Jedyny, dość wątły ślad, zanotował Leszek Mazan. Kiedyś, podczas jakiejś uroczystości, kiedy wymieniano najznakomitszych mieszkańców, padło nazwisko Karol Wojtyła. Mocno już posunięty w latach Jan Buszek, kierownik "Żaczka", mruknął: Znam, znam... Ten ksiądz z 527... Wyrzucili go, bo pisał listy flegmatycznym atramentem...
      Wszystko to jednak nieważne, przeszłość i dzień dzisiejszy, liczy się przynależność do "żaczkowego" plemienia, do "żaczkowej" mafii. Kiedy w połowie lat osiemdziesiątych zmarł Jan Buszek, na jego pogrzeb przyjechali ludzie z całej Polski. Podobno nad otwartym grobem z oficerami milicji i funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa spotkali się konspiratorzy ścigani listami gończymi.

I kiedy trumnę pokryła ziemia, esbecy odprowadzili konspiratorów na dworzec, wsadzili do pociągów. Na wszelki wypadek, żeby nie zaaresztował ich jakiś tajniak...

     Kiedy opowiadam inspektorowi Kapce tę legendą o Bożym pokoju, który zapanował na pogrzebie kierownika Buszka, robi minę "ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam". Ale na pogrzebie byłeś? - pytam. "Byłem" - odpowiada superglina Andrzej Kapko...

Jan Buszek... Postać, o której już za życia krążyły legendy, ciągle żywa w pamięci tysięcy byłych studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego.

     Jeden dzień w tygodniu przeznaczony był na zajęcia wojskowe i kiedy - ubranych w drelichowe mundury, w długie sukienne szynele i w twarde, jak z żelaza, buty - wywożono nas na Pasternik, zaczynały się opowieści o kierowniku "Żaczka". Opowiadał oczywiście Kapko. O tym, jak do Buszka z prośbą o dodatkowy, trzeci, koc zgłosił się student z Afryki. Obowiązywał sztywny przydział dwóch koców, ale w akademiku było zimno jak w psiarni i biedny Afrykanin trząsł się całymi nocami. - Coś pan, jakie koce? Jakie koce? - zdenerwował się Buszek. - Nie mam żadnych koców, a jak panu dam i na przykład po koc przyjdzie pan rektor, to co ja mu powiem? - Ale mnie zimno - skarżył się nieszczęsny przybysz z Czarnego Lądu. - Wszystkim zimno, panie - odpowiadał niezłomny kierownik "Żaczka". - Mnie też, panie... - Ale ja jestem Murzyn - sięgał po ostateczny argument rozdygotany biedak. - Murzyn? Pan jesteś Murzyn? No, to czemu pan tak od razu nie mówisz...
     Leszek Mazan nieco inaczej zapamiętał tę historię. W jego wersji Buszek powiada: Murzyn? A skąd ja mam wiedzieć, że pan jesteś Murzyn? Pokaż pan jakąś legitymację.
     Niektórzy twierdzą, że tę anegdotkę wymyślił Leszek Mazan, który - jak przysięga Andrzej Kapko - był wtedy szczupły i owłosiony na głowie. Leszek chytrze kręcił się koło Buszka, podsłuchiwał go i wszystko skrzętnie notował. Podobnie jak szef studenckiego radia, Roman Danak, który panu kierownikowi podsuwał pod nos mikrofon, zapewniając, że to tylko próbne nagranie, podczas gdy Buszkowy głos płynął z kołchoźników we wszystkich pokojach. I we wszystkich pokojach wybuchały salwy śmiechu. Bo kierownik "Żaczka" mówił bardzo smacznie, niczym konarmiejscy bohaterowie Babla żeniąc gwarę z urzędowym językiem.
     Podczas procesów przed studenckim sądem koleżeńskim z namaszczeniem używał określenia Wysoka Instalacja _i dzięki jego obecności posiedzenia sądu zamieniały się w spektakle, na które waliły tłumy. To on był autorem określenia _niejednokrotnie dziewica. Powiadano nawet, że w ten sposób mówił o swojej żonie - małżonka, moja Eulalia, niejednokrotnie dziewica. - Bzdury! - mówią niektórzy starzy mieszkańcy. - Buszek nigdy w ten sposób nie wyrażał się o swojej żonie! Niejednokrotną dziewicą była pani Szatanowa, sprzątaczka. Jeszcze inni, a wśród nich Leszek Mazan, twierdzą, że wdzięczne powiedzonko powstało dzięki Krysi Cięciwie, także sprzątaczce. To o niej miał powiedzieć Buszek, że nie chce zmieniać pościeli, bo studenci analizują się i plemniki skaczą po prześcieradłach, więc Krysia, niejednokrotna dziewica, ma wstręt do sprzątania...
     Był bezgranicznie szczery i prostolinijny. Tak bardzo, że kiedy przeciągało się zebranie POP (a jakże, należał pan Buszek do partii), poprosił o wcześniejsze zamknięcie posiedzenia, bo się właśnie z małżonką Eulalią wybiera na nieszpór. Zebrania nie przerwano, ale Podstawowa Organizacja Partyjna zezwoliła towarzyszowi Buszkowi Janowi na wcześniejsze opuszczenie zebrania celem udania się na nieszpory...
     Leszek Mazan z oburzeniem protestuje, kiedy mówię mu, że jest podejrzewany o autorstwo niektórych "żaczkowych" anegdotek: Bzdura! Pamiętam nawet imię tego Murzyna, Franklin, chociaż zapomniałem nazwiska. Oprócz tego nikt nie potrafiłby zmyślić specyficznego języka pana Buszka. No, bo kto by wymyślił coś takiego: "Przed wojną pan student, żeby żyć, gardło sobie podrzynał". Albo to, co ja usłyszałem, wyrwany z drzemki na podłodze pokoju numer 346: "Panie Mazan, ja pana stąd wyrzucę siłą faktu". Wymyśliłbyś coś takiego? Ja nie...
     Rzeczywiście nie wymyśliłbym, podobnie jak słynnej opowieści o jakiejś panience, chyba nie najcięższych obyczajów, którą studenci sprowadzili do akademika. Pan Buszek opowiadał z przejęciem, po mistrzowsku, jak w dobrym kryminale, dozując napięcie, aby wreszcie doprowadzić do wstrząsającego finału. Oto on, kierownik Buszek, wpada do pokoju 517, a tam: Dziwa. Nie dość, że całkiem naga, to jeszcze bez majtek...
     A jednak Leszek Mazan coś tam ma na sumieniu. Koc rektora Ziejki.
     Przed kilku laty na frontowej tablicy "Żaczka" odsłonięto pamiątkową tablicę z napisem: W tym domu w latach 1929-1969 pracował Jan Buszek, kierownik II Domu Studenckiego Uniwersytetu Jagiellońskiego "Żaczek", nasz wychowawca, opiekun, przyjaciel, legendarny "Król Waletów". Tablicę tę w dziesiątą rocznicę jego śmierci wmurowali wdzięczni mieszkańcy dawnego "Żaczka". Odsłonięcia dokonał prof. Franciszek Ziejka, ówczesny prorektor, dzisiejszy rektor Uniwersytetu, a scenariusz uroczystości przygotował Leszek Mazan. I wtedy zaczęła się sprawa koca.
     Kierownik Buszek z największym oddaniem pilnował uniwersyteckiego dobra i pod koniec roku akademickiego, przed opuszczeniem pokoju, każdy mieszkaniec musiał się rozliczyć z tak zwanych "sortów", oddając także koce, których - jak wiemy z anegdotki o czarnoskórym Franklinie - było sztuk dwie. Leszek Mazan zaproponował, aby w czasie uroczystości Jego Magnificencja prof. Franciszek Ziejka zwrócił koc, którego przed laty rzekomo udało mu się nie oddać. Zbigniew Bąk, geograf i mieszkaniec z najdłuższym chyba, dziesięcioletnim stażem (nie studiował aż tak solidnie, ale po ukończeniu studiów stał się etatowym pracownikiem "Żaczka"), jeden z organizatorów ceremonii, usłyszał wtedy kilka słów od rektora. Jednak Franek jest mądry, a mądrzy ludzie czasami pozwalają, żeby inni bawili się ich kosztem. Zgodził się więc i w ten sposób gdzieś w uniwersyteckich annałach została zanotowana najzupełniej fałszywa informacja, iż Franciszek Ziejka, rektor, który wprowadzi Uniwersytet Jagielloński w trzecie tysiąclecie, przez kilkadziesiąt lat nie oddawał "żaczkowego" koca...
Na Króla Waletów Jan Buszek został koronowany w połowie lat sześćdziesiątych. Kim był walet? Mieszkańcem domu studenckiego, ale nieformalnym. Na jego obecność przymykano oczy, musiał się z nią pogodzić nawet osławiony portier Armatys, prawdziwy Katon, człowiek o duszy służbisty. Według Zbigniewa Bąka, na 1120 legalnych mieszkańców "Żaczka" przypadało mniej więcej 300 waletów. Walet - jak z rozrzewnieniem wspomina Leszek Mazan - miał prawo nie tylko do kawałka podłogi, ale także do "bezmięśniaków". Kiedy w stołówce skończyły się już dania mięsne, a zostało jeszcze sporo kaszy, ziemniaków i sosu, gdy jeszcze nie zjedzono wszystkiego chleba, którego nikt nikomu nie liczył, na nielegalną, bezmięsną, ale za to darmową wyżerkę mógł przyjść każdy student, nawet spoza "Żaczka".
     Ojcowski stosunek Jana Buszka do waletów nie był pozbawiony wyrachowania. Kiedy w "Nowym Żaczku" zorganizowano sesję naukową poświęconą nielegalnym mieszkańcom, pan kierownik nie był specjalnie zadowolony. Jak twierdzi Andrzej Kapko, sarkał nawet, że przez te wszystkie ceremonie waletom przewróci się w głowie:

Bo czy to, panie, porządny student przeniesie szafę? Nie przeniesie! A walet tak...

     I jeszcze jedna, dość przykra dla Buszka, związana z waletami historia. Ktoś, gdzieś - może w "Dzienniku Polskim", bo postać Buszka spopularyzował w Krakowie właśnie "Dziennik" - napisał o waletach. Kilka dni później do kierownika "Żaczka" przyszła milicja z wielkimi pretensjami i groźbami - waleci mieszkali bez zameldowania, a więc Buszek popełniał wykroczenie, może nawet przestępstwo. I wtedy wydarzyło się coś niesłychanego. Autor tekstu opublikował z pozoru samobójcze dla dziennikarza oświadczenie: nie ma żadnych waletów, a wiadomość o nich od początku do końca zmyślił, przy okazji fałszywie cytując pana Buszka. Cały Kraków wiedział, o co chodzi i świetnie się bawił. Niestety, dzisiaj już nikt - nawet Leszek Mazan - nie pamięta tej historii...
     Dziwna była kariera Jana Buszka. Urodził się w 1906 roku gdzieś po Dębicą i po odbyciu służby wojskowej znalazł pracę w Domu Bratniej Pomocy Studentów UJ - najpierw jako zastępca portiera, później jako portier. Wojnę spędził jako palacz na Wawelu, aby w 1950 roku wrócić do "Bratniaka", który wkrótce stał się "Żaczkiem". W 1951 roku Jan Buszek został pracownikiem administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, później kierownikiem "Żaczka". Taka była ówczesna praktyka - nie matura, lecz chęć szczera...
     Jednak w przypadku Buszka sprawdziła się. Król Waletów, ojciec studentów, do których, kiedy skończyli studia, odnosił się z najwyższym szacunkiem, tytułując magistrami i redaktorami, z powodzeniem pracował do 1981 roku, umarł cztery lata później. I chociaż stał się bohaterem tysięcy zabawnych anegdot, chociaż płatano mu psie figle, był kochany - szczerze, żywiołowo, serdecznie. Dlaczego? Dlatego, że nigdy nie starał się o to, aby go kochano - twierdzi Leszek Mazan...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski