MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mongolska szajka

Redakcja
Miały dziennie zarabiać w Polsce po 50 dolarów, a po roku wrócić do Mongolii z fortuną. Na ten wyjazd zaciągały kredyty, zastawiały domy, zapożyczały się u znajomych. W zamian zaoferowano im pracę w niewolniczych warunkach.

Ewa Kopcik: HISTORIE Z PARAGRAFEM

25-letnia Bolormha z zawodu jest prawniczką. W Mongolii pracowała jako sekretarka sądowa, ale zarabiała tyle, że ledwo starczało na życie. Gdy więc dowiedziała się o możliwości wyjazdu do Polski, nie zastanawiała się długo. Problemem były tylko pieniądze, bo pośrednik za załatwienie legalnej pracy zażądał 1500 dolarów. Do tego we własnym zakresie trzeba było pokryć koszty przejazdu do Krakowa. Pomogli jej rodzice, którzy na ten wyjazd zaciągnęli kredyt w banku pod zastaw domu.

30-letnia Urtnasan - ma trójkę dzieci w wieku szkolnym. Miała przyjechać do Polski razem z mężem, tokarzem z wykształcenia. Też kuszono go wizją horrendalnych zarobków - jego "dniówka" miała wynieść 70 dol. Mongolski pośrednik zainkasował 600 dol. zaliczki, ale nie zdążył załatwić dla niego dokumentów i nie zwrócił pieniędzy. Urtnasan przyjechała więc sama. Zapłaciła też za to 1500 dol. Razem z nimi przyjechały do Polski jeszcze cztery inne Mongołki.

- Jechałyśmy prawie tydzień pociągiem - z przesiadkami w Moskwie i w Warszawie. W Krakowie odebrał nas pracodawca. Początkowo myślałyśmy, że trafiłyśmy do raju. Szybko jednak prysły wszystkie złudzenia - opowiadały później kobiety.

Trafiły do niewielkiej myślenickiej szwalni. Zakwaterowano je na zapleczu, w niewielkim pokoju. Mieszkały tam w szóstkę, spały na materacach na podłodze. Pracowały dziennie po 16 godzin. Choć legalnie, bo właściciel firmy miał zezwolenie z urzędu na zatrudnienie cudzoziemców.

- Zamiast umów o pracę, dostały umowy-zlecenia, w których określono dzienne normy do wykonania. Jeśli więc np. nie uszyły wyznaczonej ilości garsonek, obcinano im wynagrodzenie. Wyszło na to, że zarabiały średnio 2,50 zł na godzinę. Tam nie było przemocy fizycznej, ale była presja psychiczna. Te kobiety obrażano, wyzywano od prostytutek. Gdy prosiły o zwrot pieniędzy, które zapłaciły w Mongolii za załatwienie pracy, oświadczono im, że już się "rozeszły". Kiedy domagały się zmiany stawek wynagrodzenia, usłyszały, że nie ma o tym mowy, bo przecież zarobki są zgodne z podpisaną umową. Tuż po przyjeździe szef zabrał im paszporty - opowiadają funkcjonariusze Podkarpackiego Oddziału Straży Granicznej, którzy prowadzili śledztwo w tej sprawie.

Na ucieczkę zdecydowały się w czwórkę, po trzech miesiącach pracy, gdy zorientowały się, że zarobek wystarcza zaledwie na skromne wyżywienie. Skontaktowały się z ambasadą, a ta zaalarmowała policję i Straż Graniczną. Mundurowi pojawili się w szwalni kilka dni później. Zastali tam jeszcze dwie inne Mongołki, które nie zdecydowały się na złożenie doniesienia i twierdziły, że nie mają żadnych zastrzeżeń do pracodawcy.

Ostatecznie zarzuty w tej sprawie przedstawiono dwóm osobom: właścicielowi szwalni i 48-letniej Mongołce, mieszkającej od kilkunastu lat w Polsce na podstawie karty stałego pobytu, która prawdopodobnie pośredniczyła w sprowadzaniu taniej siły roboczej nad Wisłę. Kobiecie udowodniono jednak tylko bezprawne przetrzymywanie paszportów swych rodaczek. Właściciel zakładu krawieckiego odpowiadał za to samo i dodatkowo za łamanie praw pracowniczych. Sprawa skończyła się w sądzie na symbolicznych wyrokach - grzywny i kilkumiesięcznych karach pozbawienia wolności w zawieszeniu.
Nikt nie odpowiedział za oszustwo, mimo że jeszcze w Mongolii kobiety podpisały wstępne umowy o pracę, które miały się nijak do zaoferowanych im w Polsce warunków.

- Kto inny podpisywał umowy, kto inny pobierał prowizję, a jeszcze ktoś inny pośredniczył z załatwieniu zatrudnienia. Organizatorzy tej szajki ciągle są poza naszym zasięgiem - przyznają funkcjonariusze Straży Granicznej.

Policjanci też nie ukrywają, że istnieje spora, "ciemna" liczba podobnych przestępstw i także w Polsce kwitnie handel żywym towarem.

- Niestety, ten proceder odbywa się przy społecznym przyzwoleniu w myśl stereotypu: "chciała, to ma". Ludzie zarządzający tym interesem umiejętnie wytwarzają sytuację, w której dziewczynie wydaje się, że jest bez wyjścia. Czasem żądają od niej podpisania zobowiązania o zaciągniętym długu. Jego "zastawem" często jest paszport, a kwoty do "odpracowania" - horrendalne. Bez pieniędzy i znajomości języka ofiarom wydaje się, że są w pułapce bez wyjścia. Dlatego zgłoszenia wpływają do nas sporadycznie - mówi policjant z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej w Krakowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski