MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nic nie zostało

Redakcja
Asfalt zachował ślady elegancji.

Przy drodze

Układano go nie dla byle kogo: dla premiera i jego gości. Prezydenta i genseka w jednym. Brata ostatniego szacha. Przemysłowców z koncernów tak potężnych, że sam rząd dziesiątej potęgi gospodarczej świata zabiegał u nich o żyrowanie pożyczek.
Ale to było kiedyś. Trzydzieści lat temu. W innym świecie.
Z którego nic nie zostało.
Jeśli nie liczyć asfaltu z resztkami elegancji. I zapadliskami po wiosennych szaleństwach potoków.
Działały jak progi spowalniające.

\* \* \*

Ten starzec wiedział, gdzie są. Dlatego siedział właśnie tu, nie gdzie indziej.
Siedział na gołej ziemi. Wyszmelcowane moro na pewno chroniło go przed wilgocią.
W ręce, którą leniwie zamachał, miał kolorową reklamówkę.
Ściśle owijała zawartość. Zero siedem.
Mógł zignorować wezwanie; często tak robił, gdy ktoś w ostatniej chwili zrywał się z ławki na przystanku: bo zanim wyhamowałby, przystanek byłby w tyle.
Ale tu jechał noga za nogą.
No i wiedział, że oprócz niego na tym odludziu nie było nikogo. Bo ci Rambo za piątkę ze Straży Granicznej, którzy go pół godziny wcześniej ochlapali lodowatą deszczówką, nie mają w zwyczaju pomagać. A tylko oni nie zjechali jeszcze z gór.

\* \* \*

- Pan podrzuci - powiedział starzec, gdy w samochodzie powoli zjechała w dół szyba, napędzana elektrycznym silniczkiem.
- Tylko peta zgaszę - rzucił szybko. - I gazety pan nie zwija - dopowiedział widząc, że kierowca sięga na tylną kanapę, aby przesunąć stertę pism. - Brudny troszkę pewnie jestem.
- A gazety nieczytane - usłyszał.
- Chyba że tak.
Umościł się wygodnie. Pewnie nie był całkiem trzeźwy, bo zaraz głośno czknął. Po samochodzie rozeszła się woń przetrawionego w spirytualiach mintaja a` la łosoś.
- Pan daleko? - spytał. - Bo mnie na wypał potrzeba. Do kolegi.
- Podrzucę - odrzekł kierowca.
Jechali chwilę w milczeniu.
- W takiej taksówce to żem nie siedział - oświadczył stary. - Za moich czasów wołgi były modne. Taunusy. Lepsze skarbówkę prowokowały.
- Inne czasy są - mruknął ten zza kierownicy.
- A pan grillujesz? - zainteresował się pasażer. - Bo ja za grzeczność worek węgla bym podarował. Tylko jakiego wola? Mieszany czy twardy miałby być?
- A to ma jakieś znaczenie? - zdziwił się kierowca.
- Słuchaj pan starego węglarza - wyrzekł uroczyście, z wyraźną dumą. - Jak na ten przykład skrzydełko ma być albo udko, kurczak jednym słowem znaczy, to lepszy mieszany: buk z olchą, bo mniej żaru daje. Ale jak kiełbaska czy tam karkóweczka - to twarde. Bukowe. Stasiu się zna, Stasiu dobrze radzi.
- Kiełbasę wolę - powiedział szofer.
- No to twarde będzie - zawyrokował starzec.

\* \* \*

Dojechali do wypału. Chyba z dziesięć retort - wielkich cylindrów ze stali. Szopa wyładowana workami z gotowym węglem. Sterty drewna. Pakamera.
- Pan zatrąbi z łaski swojej - poprosił Stasiu.
Podrasowane sygnały zabrzmiały rykiem trąby jerychońskiej.
- O, to to - pochwalił węglarz.
Drzwi pakamery otwarły się na oścież.
W progu stanął młody, zarośnięty i brudny jak zwierz chłopak. Poniżej flanelowej koszuli w kratę miał tylko obcisłe gacie. I gumiaki na chudych nogach. Kot w butach.
- Co jest? - wrzasnął. - Na swoim podwórzu se trąb!
Stasiu uchylił drzwi.
- Władziu, Władziu - niespodzianka!
Młody otworzył usta.
- Ja pinkolę! Stasiu w limuzynie jak minister!
Zadowolony z efektu starzec gramolił się z wygodnej kanapy.
- Władziu, Władziu, worek twardego migiem. Grzeczność za grzeczność się należy.
Odblokowany wewnętrznym przyciskiem bagażnik uchylił się z dyskretną elegancją.
- Pan to sam minister chyba - powiedział młody, pakując worek. - Stasiu, widziałeś, na czym jedziesz? Całą skrzynkę pan se wiezie.
- Towarzysko wyrobiony jednym słowem - ocenił starszy, zaglądając do kufra. - I w gości na wypał pasuje.
- A zaprosicie? - spytał kierowca, który chyba doszedł do wniosku, że nigdzie nie musi się śpieszyć.
"Nic mnie nie nagli, nic mnie nie wiąże" - przyszła mu na myśl fraza, zapamiętana z prozy Roa Bastosa.
- Gość na poziomie zaproszeń nie potrzebuje - wyrecytował śpiewnie Stasiu. - Zachodź pan.

\* \* \*

W pakamerze było ciemnawo. Szyb nikt chyba nigdy nie mył. Światła nie mieli. Dwa barłogi śmierdziały smutkiem niewyśnionych marzeń o kobiecie.
Ale był stół. Brudny imbryk. Kilka szklanek. Dwa krzesła.
I sterta puszek rybnych.
- Wy tak sami? - zapytał przyjezdny, gdy już wypili pierwszą kolejkę, rozlaną z tego, co wyciągnął z bagażnika.
- Nie, skąd! - zaprotestował Stasiu. - Tylko chwilowo honory domu pełnimy we dwech. Moja sekretarka wyjechała po ten, no, tusz do pieczątek; a Władzina pokojówka dostała wychodne, bo wszystkie fartuszki z koronki jej się pomięli i nakrochmalić potrzebowała. To na tę okoliczność bałagan leciutki w rezydencji zapanował.
Kierowcy nie rozbawiła jawna kpina.
Nalał.
- Rozbitki, znaczy, jesteście - skonstatował.
- Panie! A guza pan nie szukasz przypadkiem? - zainteresował się młodszy.
- Polekuśku, Władziu, pan szanowny, gość nasz serdeczny - a ile pan jeszcze w taksówce posiadasz nienaruszonych opakowań zwrotnych? - z innego świata. Jemu się widzi, że rzeczy i sprawy bywają dane raz na zawsze i takie same wszędzie; i pust wsiegda budiet sołnce. Ale myśleć tak - gruby błąd. Nie suknia zdobi człowieka, proszę pana. A jak Biblia mówi: po owocach ich poznacie je.
- Czyż zbierają winogrona z cierni albo z ostu figi? - dopowiedział gość.
- Mateusz, siedem, szesnaście - uzupełnił stary węglarz.
- Stasiu? Was popierdzieliło do imentu? - wmieszał się Władziu.
- Milcz, byczku rozpasany - rzekł uroczyście starzec. - Pan szanowny, widzę, orient posiada w Piśmie. Przy panu nie pasuje mowa plugawa.

\* \* \*

Przyjezdny czuł się jak w starym kinie. Moralnego niepokoju. Kiedy z byle fabuły, kupy się nietrzymającej, dłużyznami i trickami a` la młody Marlon Brando ludzie kroili arcydzieła.
Obraz z tamtej epoki: góry na końcu świata, zapijaczeni fizole, brudny barak, wóda na śniadanie, obiad i kolację - i objawienie: wyrzucony na margines mędrzec. Pewnie pokutujący za wyimaginowane winy.
Odechciało mu się pić i rozmawiać.
Bo zapachniało fałszem.
- A pan to pewnie prorok, albo filozof po uniwersytecie? - zakpił. - Co w lesie szuka sensu życia, albo dawno sens znalazł, tylko okazał się taki gówniany, że już się nie chce do świata wracać. A ten w gaciach to Piętaszek, czerpiący z pana krynicy mądrości?
- Pociągnąć z buta? - spytał konkretnie młody.
- Polekuśku, Władziu, powiadam ci. Flaszka jeszcze pełna. I gość w dom, Bóg w domu przecież - poskromił go stary.
- Nie, proszę pana, nie prorok ani filozof. Węglarz zawodowy, bieszczadzki pionier, krakowski rodak, były drwal i urzędnik administracji leśnej.

\* \* \*

Nie przyszła różanopalca jutrzenka.
Przyszedł kac gigant. Tupot białych mew. Łeb jak napęczniała dynia, w której pulsowanie krwi odzywało się hukiem rezonatora.
Czyli klasyka.
Nie otwierał oczu, bo i tak dobrze wiedział, co zobaczy.
Myślał.
Rwane kadry układały się w obraz. Logiczną sekwencję.
Zapili jak meserszmity. Pięć? Sześć? Tak czy owak: kilka razy chodził do bagażnika. Na koniec stary wysupłał z reklamówki swoje zero siedem. Mówił, że teraz popróbuje ich perszinga.
To musiał być ostry bimber, bo pamięć się skończyła. Został ten posmak w ustach: jakby chemolak albo inna jadowita mikstura do impregnacji podłóg.

\* \* \*

Kiedy zbudził się po raz wtóry, czuł się nieco lepiej. W głowie przycichł łomot. W ustach sucho, ale bez tej chemii.
Otworzył oczy.
W pakamerze było pusto. Na stole taka sama sterta pustych puszek. Brudne szklanki.
I kupa na środku.
Poczuł mdłości.
Zwlókł się z barłogu. Z odrazą popatrzył na kufajkę, pod którą spał.
Poczuł wilgoć na stopach. Stał w jakiejś kałuży.
Z podświadomości wypłynęło pytanie - ale czyje? - "Pan do łóżka nierozzuty chodzisz?".
Butów nie było.
Boso wyszedł z budy.
Plac też świecił pustkami.
Tylko dwie retorty dymiły. Śmierdzące kłęby snuły się nisko.
Szło na deszcz.

\* \* \*

Ulewa spadła tak nagle, jak spada zwykle w Bieszczadach. Alleluja - i do przodu. W mgnieniu oka las, niebo, drogę przesłoniła zasłona zacinających strug. Wymacał w kieszeni czipa, wcisnął dolny lewy taster. Centralny zamek bezgłośnie odryglował drzwi; wiedział, że są otwarte, bo auto dało mu znać mrugnięciem kierunkowskazami.
Przebiegł szybko po kałużach. W pamięci miało zostać mlaskanie błota pod bosymi nogami.
Wsiadł za kierownicę. Machinalnie włączył radio. Zagadało.
Uruchomił silnik.
Jedynka, gaz. Na desce rozdzielczej zamrugał pomarańczowy trójkąt: mądrzejszy od pijanego właściciela wóz zasygnalizował, że bierze na siebie decyzję o przeniesieniu obrotów silnika na koła. Inaczej ugrzęźliby w tym bajorze do końca świata.
Wyjechał. Ale czuł, że to nie najlepszy pomysł. Ta cholerna hara wciąż trzymała. Zahamował. Dość ostro, bo mimo przepicia poczuł pulsowanie pedału.
Stanął na poboczu. Wyłączył silnik.
Zablokował drzwi. Opuścił oparcie fotela. Jeszcze trochę drzemki i będzie gotów.

\* \* \*

Zawsze tak miał, że po ostrym pijaństwie ogarniało go odrętwienie. Ani żyć, ani umrzeć.
Ani spać.
Bezsilność.
Mógł wtedy leżeć i myśleć.
Jakby dusza wyzwalała się z ciała i krążyła tuż za nim.
Jasność myśli i kompletny brak chęci do czegokolwiek.
Znów sobie przypominał.
Ten stary opowiadał, jak budowali drogi. Razem z wojskiem.
Pili nieczęsto, bo nie było sklepów. A jak wysyłali stalińca z przyczepą po zakupy, przywoził czystą skrzynkami. Wtedy pili do upadłego. Robota stała.
Potem była cywilizacja. Baraki, parki konne, stołówki i baby. Brewerie. Problemy.
Ale przyszli ludzie z aparaturą. Bimber się pędziło. Krzakówkę. Księżycówkę. Samogon.
Po wypłacie był czas na lepsze trunki.
Ale piło się z miarą. Nie więcej niż flaszka na głowę dziennie.
Bo robota na akord. Zapijesz, nie zarobisz.
O lewiznach dużo mówił. Całe kloce szły w ten sposób. Lotna tropiła, ale czy w milicji nie ludzie pracowali? Żyłeś z nimi dobrze, przymknęli oko na twojego klienta. Tylko od czasu do czasu trzeba było iść na posterunek do spowiedzi. Zameldowałeś, co wiesz, mieli cię za swego.
To nie kapowanie, tłumaczył. To życie. Nie doniesiesz ty na kogoś, ktoś bankowo doniesie na ciebie. Kto pierwszy, ten lepszy. A ostatnich gryzą psy.
I co jeszcze? Że teraz takie czasy, że choćbyś chciał kraść, święty pozostaniesz. Bo tego, co jest w lesie do podprowadzenia, i tak nie ma komu sprzedać.
I że nie było jak za "Igloopolu". Dwa razy lepiej płacili niż ktokolwiek inny, i każdego przyjmowali. Mieszkanie. Stołówka. Wyjazdy do miasta swoim autokarem. Wszystko mieli swoje: maszyny, traktory, pług nawet do odśnieżania.

\* \* \*

Zbudziło go stukanie w szybę.
Za oknem śmiał się stary węglarz.
- Pan szanowny omyłki nie zrobił? - pytał szczerząc dwa poczerniałe korzenie w dolne szczęce. - Sypialnia na drodze publicznej poza kolejnością odśnieżania? Czekać było; sekretarka moja i Władzina pokojówka tylko patrzeć jak wrócą. Śniadanko by zrobiły. I na co tam komu życzenie jakie jest ewentualnie też.
Chyba nie miał ochoty podtrzymywać tej znajomości.
Ale podniósł się, przywrócił fotelowi normalny kształt. Zapragnął powietrza - otworzył drzwi.
Przypomniał sobie, że jest bez butów.
Stary złowił jego spojrzenie.
- Pan wróci. Władziu jechał do telefonu - okazja się trafiła - powiedzieć, żeby po węgiel przysłali auto, to i pożyczył sobie obuwie pana szanownego, bo jemu gumiaki jedynie pozostały w garderobie, a pogoda zapowiadała się suchą być. Ale wróci - no chyba żeby zabałaganił gdzieś na troszki dłużej, to powrót opóźni. Ale wróci, bo tu dom jego jest.
- Nie szkodzi - mruknął kierowca. - Na pamiątkę niech sobie zachowa.
- To pan w rzeczy samej na odjezdnem? - szczerze zmartwił się węglarz. - A myślałem, że znajomość pogłębim, problematów parę rozdyskutujem, życiową mądrością się wymienim na sposób bilateralny...
Obcy miał dość tych gierek, natrętnie przypominających polską odmianę literatury drogi. Zatrzasnął drzwi.
- Rozumiem - powiedział ze smutkiem starzec, zionąc przez uchyloną szybę tym samym, co w przeddzień, smrodem mintaja a` la łosoś przemacerowanym spirytualiami. - Ale jak kiedyś droga życia powiedzie w nasze góry, serdecznie zapraszamy. Nadał by się pan do towarzystwa. Tylko treningu więcej pan potrzebuje. W każdym razie - drzwi nasze szeroko otwarte.
- A jak się pan właściwie nazywa? - zapytał niespodziewanie dla siebie kierowca, zdecydowany przecież nie wracać tu nigdy i pod żadnym pozorem.
- Ja? Stasiu. A reszta to ochrona danych osobowych - usłyszał.

\* \* \*

Było całkiem dobrze. Deszcz oczyścił powietrze, świeżo wymieniony przed wyjazdem filtr dbał, by do wnętrza nie przedostawała się żadna przykra woń. Klimatyzacja dawała zbawienny chłód. Inteligentne zawieszenie redukowało wstrząsy - nie do uniknięcia na drodze, wprawdzie pokrytej asfaltem, ale asfaltem, który gdzieniegdzie tylko zachowywał ślady dawnej elegancji.
Bo przecież jego czas minął. Tak jak władza tych, dla których go układano.
W innym świecie.
Z niego też zresztą nic nie zostało.
WALDEMAR BAłDA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski