MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Paradoks Hollande'a

Redakcja
Triumf Francois Hollande’a wywołał dezorientację komentatorów wzdłuż i w poprzek Europy. Także w Polsce.

Jan Maria Rokita: LUKSUS WŁASNEGO ZDANIA

Nikt w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, w jakim kierunku podąży teraz europejska polityka Paryża. Po części jest tak dlatego, że socjalista unikał w kampanii jasnych deklaracji w sprawie Europy. W 60-punktowym programie tylko trzy punkty poświęcił Europie i były to slogany o potrzebie wzrostu i „bardziej zrównoważonych” stosunkach z Berlinem. Nicolas Sarkozy też zapewne nie miałby nic przeciw jednemu ani drugiemu, tyle że realia sprawiły, iż wzrost zastąpiła recesja, a słabość Francji zmusiła ją do posłuszeństwa wobec kanclerz Merkel. Sztab socjalistów najwyraźniej założył, że Francuzi żywią już wstręt do problemów Unii i nie chcą więcej o nich słyszeć. Jak się miało okazać – nie bez racji.

Ale to ledwie początek kłopotu z Hollandem i Europą. Wzorem słynnego niegdyś francuskiego szefa Komisji Europejskiej Jacques’a Delorsa nowy prezydent zwykł jak mantrę powtarzać slogan, iż jest „prawdziwym Europejczykiem”. Całkiem słusznie, zwłaszcza na tle Sarkozy’ego, który w ostatnich tygodniach swego urzędowania odjechał w jakąś dziwną wersję bonapartystycznego nacjonalizmu . Ze swoimi poprawnymi sloganami Hollande coraz bardziej mógł więc wyglądać na kogoś roztropnego i umiarkowanego, zgodnie zresztą ze świadomie budowanym wizerunkiem: „Monsieur Normale”. Nie straszył jednostronnym zerwaniem Schengen, jeśli Unia nie zwalczy imigrantów. Nie zapowiadał „walki o każde euro” dla zmniejszenia budżetu Unii na następne siedmiolecie. Jego kandydaci na ministrów nie posługiwali się hasłem „Europy, która znów ma granice”, jak prawicowy szef MSZ Alain Juppe. Dystansował się wobec takich akcji, jak sławetny grudniowy „skok na Unię” (wedle słynnego określenia ministra Rostowskiego), kiedy to Sarkozy, wykorzystując brytyjskie weto wobec Paktu Fiskalnego , próbował rozbić Unię w dzisiejszym kształcie i zastąpić ją jawnym franko-niemieckim dyktatem. Jeśli do tego dodać znany fakt, iż generalnie – socjaliści są dużo bardziej skłonni od prawicy do integracji, ba… federalizmu europejskiego – to nie dziw wcale, że wielu euroentuzjastów z nadzieją przyjęło zwycięstwo Hollande’a. Tak jak doradca polskiego prezydenta, nie bez powodu wieszczący szanse na choć trochę lepsze zrozumienie między platformową Warszawą i socjalistycznym Paryżem. Zresztą o to, chyba nietrudno. Bo po grudniowym starciu trudno sobie wyobrazić w ramach Unii relacje polsko-francuskie jeszcze gorsze niż dziś.

Tyle tylko, że Hollande i jego partia ma także drugą europejską twarz. Jest to twarz demagoga i populisty, wcale nie lepszego od przegranego Sarkozy’ego, tyle że na socjalnym, a nie narodowym podłożu. Jego pierwsza powyborcza mowa z Tulle pod tym względem rokuje jak najgorzej. Z typową francuską bufonadą Hollande oznajmił nie tylko Francuzom, ale za jednym zamachem wszystkim Europejczykom „ulgę i nadzieję, gdyż wreszcie wyrzeczenia przestaną być koniecznością”. Nowy francuski prezydent postanowił zatem – ni mniej ni więcej – tylko zachęcić Greków, Włochów, Hiszpanów i nie tylko ich do zrzucenia niemieckiego jarzma reform i oszczędności. I to już po wyborach, gdy oświadczenia szefa państwa nabierają całkiem nowego znaczenia. Niektórzy powiadają: nie ma się co bać, bo Hollande to w gruncie rzeczy roztropny i pragmatyczny polityk. Daj Boże! Ale na razie socjalistyczna Francja przyjęła otwarcie rolę podżegacza do paneuropejskiego socjalnego buntu. Z polskiej perspektywy trzeba wiedzieć, co znaczyłby sukces takiego buntu. Że próba ratowania konkurencyjności krajów unijnego Południa za pomocą drakońskiej niemieckiej kuracji deflacyjnej się nie powiedzie. Że zatem unia monetarna musi się rozpaść, aby kraje te mogły ratować się dewaluacją walut. Że w konsekwencji czekają nas – w Europie Środkowej – potężne wstrząsy kursów walutowych i kłopoty budżetowe. W takiej logice Paryż nieuchronnie stanie się politycznym patronem dla Południa, a Berlin – dla Północy Europy.

Od zwycięstwa Hollande’a ten scenariusz wart jest przynajmniej uważnej analizy. Jest pewne, że oznaczałby on polityczną dezintegrację Unii w jej dotychczasowym kształcie. Czy musiałby oznaczać jej rozpad, jak wielokrotnie sugerowała kanclerz Niemiec? Może, ale nie ma w tym nieuchronności. Moglibyśmy jednak równie dobrze stanąć nieoczekiwanie wobec ciekawego lecz ryzykownego projektu jakiejś unii północno-wschodniej, organizowanej przez Niemców wokół mocnej nowej marki. Fantazja? Tylko dla tych, którzy mimo lekcji 1989 roku nadal nie uwierzyli w nagłą zmienność losu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski