MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pierwsza pomarańcza

Redakcja
Dawno, dawno temu, zwykle o tej porze - dowiadywaliśmy się z gazet, z radia - przypływał do Gdyni statek i na święta przywoził nam owoce cytrusowe. Jak sobie przypominam, tak było od czasów Władysława Gomułki. Jak dobrze i to pamiętam, wcześniej, we wcześniejszych czasach, nie przypływał żaden statek, i w kraju, przynajmniej na głębokiej prowincji, gdzie i ja rosłem, nikt od czasów przedwojennych nie widział żadnych owoców cytrusowych.

Leszek Długosz: Z BRACKIEJ

Chyba samo to słowo było nieznane. Owszem, słyszało się o cytrynach, pomarańczach, ale żeby od razu o owocach cytrusowych? Nie występowały w tutejszym słowniku. Pierwszą pomarańczę zobaczyłem i zaznałem jej smaku około jedenastego roku mego życia. Dzieci w miastach, w Warszawie, w Krakowie, widziały już w tamtych latach pomarańcze, ale w Z.? W zapadłej mieścinie, okrążonej przepastnymi lasami, gdzie wzrastałem i pobierałem pierwsze "próbki świata", owszem, opowiadano wiele, ale tylko opowiadano o pomarańczach. Ściślej, o przedwojennych czasach, których były symbolem. Symbolem, nie tylko w mniemaniu dziecka, utraconego raju. Bo nawet w Z. w byle żydowskim sklepiku - nie do uwierzenia - każdego dnia były, leżały dostępne, te najcudowniejsze owoce świata... Pomarańcze!

Wyobraźnia dziecka nie dość, że utożsamiała je z przedwojennym rajem, to ich utratę wiązała z obrazem aktualnego czasu, który przez wszystkich dookoła (po kryjomu) był znienawidzony. Ta cała komuna, to wszystko co najgorsze. Trzeba przyznać, drastyczność wkraczania rzeczywistości tej, nawet w Z., nie była przesadzona. Okrucieństwa więzienia w lubelskim Zamku były potwornym faktem. W bliskiej rodzinie w powojennych czasach zdarzył się i wyrok śmierci. Jeszcze z początkiem lat sześćdziesiątych, pamiętam, umierający wuj A. nie pozwalał oderwać sobie od ucha radia, aby nie tracić nadziei, której, z przebijającego się Głosu Ameryki wysłuchując, trzymał się: Wkroczą! Amerykanie jednak wkroczą. I to wszystko szlag trafi!

Z początkiem lat pięćdziesiątych mało kto wierzył, że doczeka się pomarańczy. Jednak pewnego dnia ojciec, wróciwszy z Lublina, zwołał rodzinę i triumfalnie położył na stole dwie pomarańcze. Nie pomnę już, jak to się stało, skąd je wytrzasnął. Do Lublina musiały jakoś dotrzeć i miał szczęście, trafił akurat, i dostał przydziałowe dwie sztuki. Moje podniecenie sięgnęło zenitu. Za chwilę spróbuję! Obraz tamtej, opowiadanej błogości i za chwilę czekającej mnie takiej samej rozkoszy chyba podnosił słupek rtęci na termometrze. Gdyby tak w owej chwili ktoś dokonał u mnie pomiaru... Zebraliśmy się wokół stołu - podziwiając, dotykając, wąchając. Rodzice, żyjąca wtedy jeszcze babka, starszy brat i ja. Najpierw z przejęciem wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy - na czym polega trudna sztuka obierania pomarańczy, o - to całkiem inaczej niż z jabłkiem. Nikt z dzieci w dotychczasowym życiu nie miał okazji tego doświadczyć. Zadecydowano, że obrana zostanie najpierw jedna i będzie rodzinnie, sprawiedliwie spożyta. Druga zostanie na potem. Nie tak, żeby od razu obydwie naraz. Z zapartym tchem śledziłem ruchy nożyka, nadkrawającego skórkę, misterne paseczki (całkiem inaczej niż w przypadku jabłka) oddzielane od właściwego owocu. Zakazany zapach z lepszego, wolnego świata rozszedł się po pokoju. Nie chcę bluźnić, ale wydawało mi się, że babka, niemal jak przy przyjmowaniu komunii świętej, skrzyżowała na piersiach ręce, przyjmując do ust przydziałowe dwie cząsteczki (na osobę). Bo tak to z podziału wyszło. I dziś jeszcze pamiętam intensywnie, kiedy i ja rozchyliłem wargi moje i też przyjąłem owe dwie cząstki, wiedziałem, że doświadczam największej ziemskiej rozkoszy. Przymknąłem oczy, aby skupić się. Wydusiwszy sok, instruowany przez matkę, powoli zdecydowałem się - wymamlawszy do cna miąższ - połknąć moją porcję. Moją dozę ziemskiego szczęścia.

W największej tajemnicy, nikomu za nic w świecie, nie przyznałbym się, że zrodziły się we mnie wątpliwości. - Czy naprawdę doznania moje były szczere? Aż tak faktyczne i tak mocne? Czy? Ot, coś słodko kwaskowatego, owszem, pachnącego, pomamlawszy w ustach, przełknąłem... To był ten raj?

Następnego dnia w szkole, mimo zakazu, pochwaliłem się, że właśnie wczoraj jadłem pomarańczę. Okazało się, że oprócz mnie jeszcze kilkoro spośród nas też doznało tego szczęścia. Różnie wypadało, na ogół u wszystkich dostawało się po jakiejś przydziałowej cząsteczce. Tej pierwszej pomarańczy w życiu... Tylko... I tu spadł cios. Luśka, gruba, tłusta, "Bomba", taką miała ksywkę, ta mądralina, lizuska klasowa, ona dostała całą! Matka dała jej całą, a ona po prostu pożarła CAŁĄ POMARAŃCZĘ! Niewyobrażalne! Jej ojciec, sekretarz w miasteczku, przywiózł z Lublina całą teczkę pomarańczy! I dzisiaj też dostanie!

Coś się we mnie zachwiało. Zrozumiałem, że są na świecie podziały nierówne. Lusia pochwaliła się jeszcze, że jej mama tak pięknie umie obierać te pomarańcze, że ze skórki to nawet umie zrobić piękny kwiat! Który jeszcze leży u nich do oglądania na talerzyku. Jak chcemy, możemy pójść po lekcjach, to ona nam wyniesie ten talerzyk z tym kwiatem i będziemy mogli go zobaczyć. Ale nikt nie chciał. Nie pamiętam też, jak to było z drugą, pozostałą u nas w domu pomarańczą. W żaden sposób nie zapisała się w moim życiorysie. Tak, jak to się stało udziałem tamtej... Pierwszej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski