Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piłka w małe żółte kwiatki

Paweł Głowacki
Dostawka. W prologu eseju „Widzieć jasno w zachwyceniu” Jan Błoński wyznaje, że siedem tomów oceanu Marcela Prousta przeczytał w młodości, lektura trwała całe wakacje i nic już potem nie było takie samo.

Zmieniło się życie, istota życia. Nie o to, co widome, chodzi, rzecz jasna. Już na zawsze inne było czucie świata i smak języka. Jeśli Proust odmienił grę słów Błońskiego, to czemuż futbol Kolumbii miałby nie być odmieniony przez Gabriela Garcię Marqueza, potężnego kibica piłki nożnej? Rodacy jego zawsze grali porządnie, lepiej lub gorzej, lecz w sumie tak jak inni.

Dziś w Brazylii grają niepowtarzalnie. Zdumiewająco lekko, bez ołowiu obowiązku na karkach, jakby szło im nie tylko o Spiżową Ideę zdobycia dla Ojczyzny pucharu świata. Skąd ta lekkość nieuchwytna?

Gdy w eliminacjach do mundialu grali u siebie – przeciwników gościli nie na stadionie w stolicy, Bogocie, kostycznym, lodowatym mieście na andyjskiej wyżynie, mieście władzy, powagi i obowiązków. Grali z nimi na wybrzeżu Morza Karaibskiego, w swobodnej, ciepłej, miękkiej Barranquilli – przeciwieństwie Bogoty, w bezpretensjonalnym mieście wszelkich rozluźnień, gdzie wiele lat wcześniej mały Marquez pobierał pierwsze nauki w kolegium San José, przed wstrętnym, kłującym zimnem lekcyjnych powinności chroniąc się w objęciach słów „Wyspy skarbów”, „Hrabiego Monte Christo” i licznej reszty puchowych opowieści, w mieście, gdzie z ołówkiem w garści śnił na kartkach pierwsze swe bajania i gdzie zapewne, choć przecież nic jeszcze nie mógł o tym wiedzieć, twardniały w jego małej pamięci smaki i twarze z epoki wczesnego dzieciństwa w Aracatace, z których wiele lat później wysnuje hipnotycznie lekki cud „Stu lat samotności”. Jak blisko od kolegium San José położony jest stadion w Barranquilli?

Nie wiem. Wiem tylko, że gdy Kolumbia toczyła tam zwycięskie boje w eliminacjach do brazylijskiego mundialu, gdy już zdumiewała świat nieuchwytną lekkością swojego futbolu – grała piłkami, którym producenci nadali imię wyjęte z wielkiej magii Marqueza, imię nieistniejącego miasta w środku mokradeł bez końca. Zwały się „Macondo”.

Właśnie tak. I całe były pokryte portretami żółtych kwiatów, którym to kwiatom w „Stu latach samotności” Marquez kazał w nocy śmierci Josego Arcadia Buendii, mitycznego założyciela miasta w środku mokradeł bez końca, aż do świtu w ciszy spadać z nieba i domy, ulice oraz śpiące na dworze zwierzęta pokryć warstwą grubą aż tak, że „rankiem (...) trzeba było odgarniać kwiatuszki łopatami i grabiami, aby mógł przejść kondukt pogrzebowy”. Zachwycająca jest normalność tego pierwszego świtu życia wielkiego trupa. I zachwyca, że ten Marqueza kwietny obraz ze słów nie jest w istocie portretem końca, tylko cierpkim portretem żółtej nieśmiertelności.

Zachwycająco zwyczajna normalność pierwszego dnia życia trupa. Żadnych emocjonalnych skandali, żadnych łez, rozpaczy, omdleń. Tylko łopaty i grabie, bo jak trzeba posprzątać, to posprzątać trzeba. Zachwycająco zwyczajna normalność każdego końca albo początku każdego. Także futbolowego zwycięstwa, porażki lub remisu. Zachwycająco zwyczajna normalność wszystkiego. Cokolwiek się stanie, to się stanie i ktoś posprząta. Żeby można było przenieść trumnę albo puchar świata – to najzupełniej obojętne.

Kolumbijczycy grają w Brazylii tak, jakby pojęli tę wspaniale cierpką Marqueza lekcję potęgi normalności nieuchronnej przecież. Być może w tym tkwi sedno ich nieuchwytnej lekkości. Po prostu grają obok powszechnie obowiązującego patosu zwycięstwa i porażki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski