MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rękopis znaleziony w Saragossie

Redakcja
Nie będzie to felieton na temat jednego z największych filmów polskiej kinematografii. Bo cóż napisać więcej można o dziele, które zachwyciło samego Martina Scorsese czy Luisa Buńuela. Będzie to felieton o czasie i artyście. Czyli o Wojciechu Jerzym Hasie.

Rafał Stanowski: FILMOMAN

We wtorek miałem przyjemność prowadzić filmowe zaduszki, organizowane przez Stowarzyszenie Filmowców Polskich w kinie Sfinks. Hasa, który był ich tematem przewodnim, zmarłego dokładnie 10 lat temu reżysera, wielkiego krakowianina, wspominali Maria Malatyńska, Leopold Rene Nowak, Jerzy Ridan i Michał Zabłocki, który - jak się okazało - studiował również w łódzkiej filmówce.

Choć ten znakomity twórca do końca czuł się związany z Krakowem, miasto zdaje się o nim niespecjalnie pamiętać. A przecież wokół Hasa, jego postaci czy raczej mitu, który ją osnuwał, można zbudować atrakcję dla zorientowanych na sztukę turystów. Przypomnę, że dzieła tego reżysera - obok twórczości Romana Polańskiego i Andrzeja Wajdy - to najbardziej rozpoznawalne na świecie produkcje krakowskich filmowców. "Rękopis znaleziony w Saragossie" kupił swojej kolekcji sam Luis Buńuel. A Martin Scorsese tak zachwycił się filmem, że przeforsował jego emisję w Ameryce, co przyniosło zresztą Hasowi pod koniec życia - wedle słów Rene Nowaka - niemałe pieniądze. Na okładce DVD z filmem umieszczono napis: "Francis Ford Coppola przedstawia"...

W czasie filmowych zaduszek myśli wracały do najsłynniejszego bodaj filmu Hasa - "Rękopisu znalezionego w Saragossie". Dzieła, które w historii polskiego kina wytyczyło niepowtarzalny ślad, ba - trudno doszukać się filmu równie obezwładniającego i nowoczesnego po dziś dzień. Produkcja z roku 1964 miała wiele szczęścia i została niedawno poddana cyfrowej restauracji w ramach projektu KinoRP. Odbudowa, sfinansowana m.in. przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, trwała ponad rok. W 182 minuty filmu tchnięto nową energię, przywracając czarno-białym kadrom ich niezwykłą siłę. Ten "pomnik europejskiej kinematografii XX wieku", jak pisze Francois Rosset, wyrusza w objazd po kinach.

Oglądając ten piękny, odrestaurowany "Rękopis znaleziony w Saragossie", zadaję sobie pytanie, co się stało z polskim kinem. Kiedyś jego twórcy pozwalali się ponieść wizji i wizualności, nie obawiali się kreować. Has, choć kochał literaturę i na jej bazie opierał swoje scenariusze, nigdy nie wyrzekł się malarskiej wrażliwości nabytej na studiach w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Tymczasem dziś, gdy obrazowość kina święci największe triumfy, wsparta efektami specjalnymi i technologią trójwymiarową, polskie kino od tego trendu ucieka. Zamyka się w niszy, w czymś, co modnie nazwać by można oldskulem. Starą szkołą, do tego niedobrą w dużej mierze, zakochaną w burych, ponurych, jakby biednych kadrach.

Trudno się dziwić, że w ostatnich latach życia Wojciech Jerzy Has, wielki twórca i pedagog, popadł w rodzaj katatonii. Przestał kręcić filmy, praktycznie wyłączył się z istnienia, uciekł - od świata, ludzi, kina. Maria Malatyńska wspominała, że w ostatnim udzielonym jej wywiadzie czuł się rozgoryczony.

Seans "Rękopisu znalezionego w Saragossie" napawa więc nostalgią. Nostalgią za polskim kinem, które wytyczało horyzonty. Kinem, które niestety już odeszło. Tak jak Wojciech Jerzy Has.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski