Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Składaki i przeszczepki

Redakcja
Kolarze po przeszczepie serca na Rynku w Krakowie, pierwszy z lewej Jan Statuch Fot. AUTORKA
Kolarze po przeszczepie serca na Rynku w Krakowie, pierwszy z lewej Jan Statuch Fot. AUTORKA
Kiedy serce choruje, choruje cały organizm. Opuszczają człowieka siły. Najpierw czuje się po prostu trochę słabszy. Potem jest bardzo słaby. Nie może przejść dziesięciu kroków, a potem trudno mu się podnieść. Niektórych trzeba reanimować, gdy tracą przytomność. Inni mają torsje. Wszyscy czekają na jakąś odmianę. A potem już nawet nie czekają. Trwają.

Kolarze po przeszczepie serca na Rynku w Krakowie, pierwszy z lewej Jan Statuch Fot. AUTORKA

Mówią o sobie "składaki" i "przeszczepki". Mają cudze serca i cudze płuca. Dzięki nim zachowali własne życie.

W niedzielę na Rynku Głównym spotkali się ci, którzy dzięki nowemu sercu odzyskali swoje życie. Rajd Rowerowy Osób Po Transplantacji Serca i Płuc z Zabrza do Krakowa, którego organizatorem jest zabrzańskie koło Stowarzyszenia Transplantacji, odbył się po raz piąty. Tego roku pod hasłem: "Razem mimo wszystko, po zdrowie na rowerze". Wzięły w nim udział 23 osoby, większość po przeszczepach. Był on elementem kampanii społecznej na rzecz propagowania transplantacji organów, jako skutecznej metody ratowania życia.

Profesor Marian Zembala, kardiochirurg ze Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, mówi, że dla niektórych jedyną szansą na odmianę życia jest nowe serce: - Przeszczepy mają nie tylko przyszłość. One nie mają alternatywy. Dla wielu chorych to będzie jedyny sposób na powrót do normalnego życia. Kto podaje to w wątpliwość - po prostu nie wie, co mówi.

Janek i Zenek

Dlaczego przeszczepki i składaki? - To proste - odpowiada Jan Statuch, prezes Stowarzyszenia Transplantacji Serca Koło w Zabrzu, osiem lat po przeszczepie. - Jesteśmy złożeni z wielu części zamiennych; jedni dostali nowe serce, inni płuca, jeszcze inni wątrobę czy nerkę, a razem z nimi - nowe życie. Dlatego dajemy świadectwo, że powrót do normalności jest możliwy.

Z podziwem na uczestników rajdu patrzył Zenon Jaskuła, wicemistrz olimpijski i świata w kolarstwie szosowym. - Rekreacyjnie możemy uprawiać sport do późnej starości. Także po przebytych ciężkich chorobach. Wystarczy się odważyć, jak ci wszyscy ludzie, którzy swoją postawą i determinacją zaświadczają, że sport to zdrowie.

Marek

Marek Breguła z Tarnowskich Gór jest pierwszym w Polsce człowiekiem, któremu przeszczepiono płuco i serce. - Pracowałem w kopalni. Tym, którzy brali L-4 nie dawano podwyżek, pomijano w awansach. A tu trzeba było zapewnić byt rodzinie. Jak złapała człowieka grypa, brał antybiotyk i do roboty.

Pierwsza diagnoza lekarza była taka, że dostanie rentę. O kopalni mógł zapomnieć. Jeszcze się dobrze nie oswoił z tą myślą, gdy okazało się, że jedynym dla niego ratunkiem jest przeszczep serca. - Powiedziała mi to, ot tak sobie, lekarka w Tarnowskich Górach. A gdy okazało się, że serce to mało i trzeba przeszczepić też płuco - kompletnie się załamałem.

Był wrzesień 2001 roku. Marek leżał w zabrzańskiej klinice transplantacji. Zapadł w śmierć kliniczną i na kilka minut znalazł się po tamtej stronie tęczy. - Wie pani, miałem takie wrażenie, że przyjęto mnie tam serdecznie, ale też bardzo uprzejmie zawrócono z powrotem. Pomyślałem sobie wtedy, że pewnie jeszcze nie przyszła na mnie pora.

Gdy się ocknął, w głowie kołatała mu myśl, że jeśli zdobędzie nitkę z szaty Jana Pawła II, to wyjdzie z tej opresji cało.

Rodzina zaczęła szukać sposobów na dotarcie do papieża. Udało się zaprzyjaźnionej siostrze zakonnej, która opowiedziała Ojcu Świętemu historię Marka. Zamiast nitki dostała różaniec, który Ojciec Święty miał w kieszeni.
Tymczasem czas uciekał. W Polsce co prawda próbowano już wcześniej przeszczepić pacjentowi płuco i serce, ale bez powodzenia. Można było jechać do Londynu lub Wiednia, ale wynik też był niepewny, a zebranie ogromnej sumy praktycznie niemożliwe. - Nie chciałem zadłużać rodziny - mówi Marek.

- Dlatego, gdy 24 października 2001 roku przyszedł do mnie profesor Zembala i powiedział, że jest dawca - podpisałem zgodę. Nie była to łatwa decyzja. Mogłem być tym pierwszym, któremu się uda, ale mogłem też być kolejnym...

Ewa, żona Marka, przyjechała tamtego dnia z Tarnowskich Gór do Zabrza w pół godziny. Różaniec był tymczasem w drodze z Rzymu. Po operacji czekał przy łóżku. - Jestem pewien, że jego moc zadziałała. Dlatego pożyczam go każdemu, kto potrzebuje wstawiennictwa Jana Pawła II. O ile wiem, jak dotąd nikt się nie zawiódł. Ja też nie, bo urodziłem się na nowo.

Dlatego 24 października zawsze przyjeżdża do Zabrza, do profesora Zembali. A potem idzie z rodziną na cmentarz i pod krzyżem zapala świeczkę dla swojego dawcy. - Nie wiem kim był, ale często myślę o tym człowieku. Zawdzięczam mu życie.

Gdy Marek wrócił do zdrowia, postanowił zrobić coś dla tych, którzy czekają na transplantację. - Człowiek się wtedy boi, jest samotny. Ja na przykład przed transplantacją nigdy nie widziałem nikogo po przeszczepie. Zastanawiałem się, czym taki człowiek różni się od innych. Wie pani, że dzwonią do mnie nieznajomi luzie, którzy ledwie mogą złapać oddech, bo chcą tylko usłyszeć, że przeszczep daje nowe życie, że trzeba próbować. Tylko tyle i aż tyle. Niektórym udaje się doczekać na dawcę. Potem dzwonią znowu i dziękują za słowa otuchy.

Podczas kolejnej wizyty w Zabrzu Marek wymyślił rajd rowerowy. Profesor Zembala przyklasnął pomysłowi. - Pierwszy raz, w dziesięć osób, pojechaliśmy do Częstochowy. Modliliśmy się za dawców. Za ludzi, których oddech czujemy codziennie. Za każdym razem, gdy przemierzmy te kilkadziesiąt kilometrów, dajemy świadectwo, pomagamy. Człowiek, który doświadczył czegoś dobrego od drugiego człowieka powinien przekazywać je dalej. Tak myślę i to jest moje życiowe credo.

Roman

Roman Błażejczak z Wielkopolski miał 26 lat, gdy okazało się, że uratować go może tylko przeszczep. - Tak zwana frakcja wyrzutowa mojego serca oscylowała wokół 7 procent, podczas gdy u zdrowego człowieka wynosi 50 do 65. Nie mogłem ani chodzić, ani jeść. Byłem zdany na pomoc innych ludzi. Wciąż pamiętam, jak bardzo krępowała mnie obecność młodych pielęgniarek, które pomagały mi załatwić potrzeby fizjologiczne.

Nieszczęście Romana zaczęło się od niewyleczonej grypy. - No, bo kto zwraca uwagę na jakąś grypę, gdy spraw do załatwienia wciąż przybywa? - Lekceważyłem więc objawy, a to było zapalenie mięśnia sercowego. Po roku, z aktywnego młodego człowieka zmieniłam się w wegetującą roślinkę.
Po przeszczepie dosłownie z dnia na dzień zaczęło mu przybywać sił. - Ale nie wszystko było proste. Wciąż myślałem o osobie, która oddała mi serce. Dopiero z czasem wyzbyłem się poczucia winy. Zachowałem tylko wdzięczność dla mojego dawcy.

Dzisiaj, 18 lat po przeszczepie, Roman gra w piłkę, jeździ na rowerze, żyje normalnie. W rajdzie uczestniczy pierwszy raz. - Lubię jubileusze, a to piąty rajd, więc przyjechałem, żeby dać świadectwo, że życie po przeszczepie jest piękne.

Michał

Michał Okupny nie miał przeszczepu. Ale jest członkiem sympatykiem zabrzańskiego koła Polskiego Towarzystwa Transplantologicznego i wziął udział w rajdzie zamiast taty. Pan Józef dostał nowe serce 4 lata temu. - Wytrwałość i determinacja osób, które pokonały trasę z Zabrza do Krakowa, mogą onieśmielać. Za wieloma nie mogłem nadążyć, gdy pędzili na rowerze pod górę.

Dariusz

Dariusz Wędzel z Milówki, 10 lat po przeszczepie, przyjechał na rajd z żoną. - Jadę z Dariuszem, bo wiem, jak ważne jest propagowanie idei przekazywania organów od dawców, którzy stracili życie, tym, którzy walczą o odzyskanie swojego - mówi pani Małgorzata.

Jej mąż też nie wyleżał grypy. Pracował w kopalni, a tam zwolnienia nie były mile widziane. Można było stracić premię i nagrodę. No więc lekarza omijało się z daleka. Aż przyszedł dzień, że Dariusz nie mógł przejść nawet pięciu kroków. - Nogi mi drżały, a ręce siniały. Nowe serce odmieniło moje życie. W rajdzie uczestniczyłem po raz czwarty, po to, by zachęć do wyrażania zgody na pobranie organów. To ostatni dobry uczynek osoby, która jest już po tamtej stronie.

Jerzy

Dla Jerzego Kazalskiego z Żagania udział w rajdzie to święty obowiązek. Brał udział we wszystkich pięciu. - Za pierwszym razem pojechaliśmy do Częstochowy. Dziękowaliśmy Matce Bożej za dar życia.

- Któregoś dnia, jeszcze przed przeszczepem, poszedłem na grób mamy. Ledwie pokonałem te 800 metrów od mojego domu. Zapaliłem znicz i pomyślałem, że niebawem zapłonie tu też świeczka dla mnie.

Jego serce słabło z dnia na dzień. Właściwie był już pogodzony z tym, że zostało mu tylko pożegnać się z rodziną. I wtedy dostał sygnał, że jest dawca. Wie o nim tylko, że to młody chłopak, sportowiec, z Gniezna.

Ostatnio zdarzyła mu się dziwna historia. - Gdy wracałem z Gniezna, z zawodów sportowych, gdzie zdobyłem brązowe medale w ping-pongu i biegu na sto metrów - do przedziału weszła kobieta. Zaczęliśmy rozmawiać i tak jakoś wyszło, że opowiedziałem jej historię mojego przeszczepu. A ona zbladła, na rękach pojawiła się jej gęsia skórka. Pokazała na nią i bez słowa wysiadła. Może to była mama tamtego chłopaka albo jakaś znajoma? Całą drogę do domu myślałem o tym, że żyję, mogę się cieszyć moimi cudownymi wnukami, a tamtej rodzinie towarzyszy smutek i tęsknota. Gdybym miał możliwość spotkać się z nimi - nie wahałbym się. Może uznaliby mnie za syna? A może byłoby im po prostu lżej, gdyby wiedzieli, że serce ich dziecka wciąż żyje, jest tu we mnie. Może by tak było...

Renata

Renata Maternik z Kalisza właśnie świętowała piątą rocznicę życia z nowym sercem. Była w tym roku komandorem rajdu i jedyną kobietą po przeszczepie, która pokonała całą trasę. Jej historia zaczyna się w dużej korporacji, gdzie pracowała jako główna księgowa. - Miałam wtedy inne priorytety. Dzisiaj wiem, że przez grypę bezsensownie narażałam swoje życie. Ale wtedy tak nie myślałam.

Tyle że czuła się gorzej i gorzej. Najpierw wszczepiono jej rozrusznik. Nie zadziałał. Od połowy kwietnia 2005 roku leżała w zabrzańskiej klinice. Migotanie przedsionków i zatrzymywanie się akcji serca powodowało częste reanimacje. - Powiedziano mi, że ratunkiem jest przeszczep, ale nie wierzyłam, że on coś zmieni.

Dopiero rozmowy z psychologiem sprawiły, że przetrwała okres czekania na nowe serce. Ale tak naprawdę uwierzyła, że dzięki niemu będzie mogła żyć normalnie dopiero wtedy, gdy słowa psycholożki zaczęły się sprawdzać.

O tym, że jest dawca, dowiedziała się 5 czerwca 2005 roku. - Telefon zadzwonił dokładnie o 20.50. W telewizji nadawali recital Hanny Banaszak, która śpiewała moje ulubione przeboje Hanki Ordonówny. Tego dnia moja starsza córka miała absolutorium na wydziale prawa, a młodsza, Ania, właśnie wróciła ze stypendium w Francji.

Przeszczep się udał. Renata czuła się coraz lepiej, ale pogodzenie się z tym, że żyje dlatego, bo koś inny stracił życie, było dla niej trudne. O swoim dawcy wiedziała tylko, że to młoda dziewczyna z Wybrzeża.

- Zawsze byłam jej wdzięczna za drugie życie. A swojej rodzinie za to, że trwała przy mnie w złych momentach. Leżałam długo, więc moje mięśnie zanikały. Bywałam zmęczona, obolała, płakałam i denerwowałam się. Pamiętam taki dzień... Boże, nigdy o tym nie mówiłam... To było w klinice. Pousuwano mi już głębokie wkłucia i dreny z osierdzia oraz opłucnej. Spojrzałam w lustro. Widok mojej klatki piersiowej był przerażający. Łzy ciurkiem płynęły mi po twarzy. Myślałam sobie: jaka ze mnie kobieta?

I wtedy w szpitalu zjawiła się Ania, moje dzielna młodsza córka. Zapytała od progu: - Mamunia, co jest? Gdy opowiedziałam jej, co zobaczyłam, wzięła mnie za ramiona, spojrzała prosto w oczy i powiedziała i stanowczo; - Czym ty mi się tu stresujesz? Masz zdrowieć. Jak cię wypiszą, kupimy ci taką bieliznę, że mucha nie siada. Dotrzymała słowa. A tamta jej, taka dorosła, dojrzała reakcja postawiła mnie do pionu.

Renata odkąd doszła do siebie, działa na rzecz transplantacji. Uważa, że to jej obowiązek, więc gdy po wypowiedzi pewnego polityka, w 2007 roku drastycznie spadła ilość dawców organów i chorzy czekali na przeszczep nawet kilkanaście miesięcy - więc niektórzy po prostu nie doczekali - opisała w jednym z programów swoją historię. - Podałam zbyt wiele szczegółów, a że kontakt do mnie był na stronie internetowej Stowarzyszenia Osób Po Przeszczepie Serca, któregoś dnia odezwali się rodzice dziewczynki, której serce uratowało mi życie. Była w wieku mojej Ani. Wiem, co mogła przeżywać jej matka, gdy decydowała się na oddanie serca swojego dziecka. Czułam się winna, bo ona przeżyła tragedię, a moja rodzina dzięki przeszczepowi jej uniknęła. A potem dostałam zdjęcie tamtej dziewczyny. Młodziutkiej, uśmiechniętej. Długo dochodziłam do równowagi. Wytłumaczyłam sobie w końcu, że przecież jej sercu nigdzie nie byłoby lepiej jak nie u mnie. Dlatego dbam o nie. I często wracam do naszego Betlejem, czyli starej kliniki Chorób Serca w Zabrzu. Bo widzi pani, każdy ma gdzieś swoje Betlejem, my - "przeszczepki" i "składaki" - właśnie tam. Bo tam urodziliśmy się na nowo.

MAJKA LISIŃSKA-KOZIOŁ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski