MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Swystowy Sad

Redakcja
Ona od zawsze wiedziała, że to jej miejsce na ziemi. On wolał życie w cichej dolinie zamiast wielkomiejskiego zgiełku. Tam, gdzie stoi ich dom, był kiedyś sad. Nie taki zwykły. Droga

Spotkali się w odpowiednim miejscu i czasie - w Ropkach, gdzie wiosną wciąż kwitną zdziczałe grusze i jabłonie. Zapuścili korzenie.

Ona od zawsze wiedziała, że to jej miejsce na ziemi. On wolał życie w cichej dolinie zamiast wielkomiejskiego zgiełku. Tam, gdzie stoi ich dom, był kiedyś sad. Nie taki zwykły.

Droga

Najpierw jest droga.
Z asfaltowej, przeoranej przełomami szosy w Hańczowej, daleko za Gorlicami, trzeba odbić w prawo kilkaset metrów od cerkwi. Można powiedzieć, że tu właśnie kończy się cywilizowany trakt: asfaltówka. Dalej, w głąb doliny, biegnie tylko wąska, chwilami kręta droga, na której zimą koła mogą ugrząźć w kopnym śniegu.
Wjeżdża się jakby w bramę: pomiędzy technikum rolnym - z jednej strony - a podupadłym gospodarstwem pomocniczym, przywodzącym na myśl smutne pozostałości pegeeru - z drugiej. To ostatnia okazja, by spytać, czy obrany kierunek jest słuszny - potem, przez dobrych pięć kilometrów trudno natknąć się na żywą duszę.
Tylko cisza i przyroda.
Po tych kilometrach są obory - puste od lat, z zapadniętymi dachami i przerażającymi oczodołami okien. Za chwilę lichy mostek i rozjazd: przy "białym domku", jak zwie się tu pensjonat. Za pensjonatem, i za mostkiem, trzeba w lewo, bo prawa odnoga utyka w zapomnianej i wyludnionej wsi Czertyżne, bez perspektyw na przedarcie się dwuśladem do cywilizacji.
Więc, gdy już się skręci, jeszcze tylko po płytach przez potok, dwa ostre zakręty, jedna spora "hopka" na nierówności. Przy ostatnich zabudowaniach trzeba odbić w lewo, znów na mostek. Na samym końcu tej drogi stoi dom Grażyny Betlej-Furman i Michała Furmana.
Dom w Swystowym Sadzie. W Ropkach.

Powroty

Dla Grażyny było rzeczą naturalną, że po szkołach zawita znów w rodzinnym domu.
Urodziła się w Międzyrzeczu niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie mieszkali rodzice - przesiedleńcy. Szybko jednak wrócili, więc mając dwa lata żyła już w Ropkach.
Szkoła podstawowa była w Hańczowej, średnia w Gorlicach, studia w Krakowie. Mogła zostać w mieście, ale nie chciała.
- Ropki były zawsze moim domem - uśmiecha się szczerze. - Znam tu każdy potok, każdą łąkę, wiem, gdzie rosną orzechy laskowe, borówki, poziomki. To daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Mam świadomość, że zapuściłam tu korzenie.
O tych korzeniach nieraz opowiadali jej dziadkowie. Oboje dożyli sędziwego wieku - prawie dziewięćdziesiątki. Babcia odeszła pół roku temu, dziadek kilka lat przed nią.

Rodzina

Michał przyjeżdżał tu ze stolicy często - jako przyjaciel miejscowej drużyny harcerskiej, podobnie jak jego kolega, który prowadzi tu obecnie buddyjski ośrodek odosobnienia.
- Byłem przekonany, że powinienem zamieszkać właśnie w____takim miejscu - opowiada.
Zanim zaczął bywać w dolinie, o Łemkach miał blade pojęcie. Owszem, słyszał o nich, lecz niewiele. Miał osiemnaście lat.
Grażynę spotkał, gdy w przykusym kożuszku zaglądnął do domu jej babki. Dziewczyna urzekła go, zakochał się. - Możnapowiedzieć, że poznaliśmy się tu, wRopkach, na____wiejskiej drodze - śmieje się. - Wodpowiednim miejscu iczasie.
Najpierw na świat przyszła Hania. Teraz ma osiem lat. Nadano jej imię, które zwykle przynależne było najstarszej córce w łemkowskiej rodzinie. Potem - Melania. Ma pięć lat i imię po babci Grażyny. Na drewnianej podłodze domu bawi się jeszcze najmłodszy, dwulatek Julian. A z nim kot Nene (tak go właśnie ochrzcił chłopiec) i piesek Hawa (to pewnie od "hau, hau" - tak chciała z kolei Mela).
W szkołach dzieci uczą się łemkowskiej mowy. Jeśli jest tylko sposobność, jeżdżą do cerkwi na msze - to kilkanaście kilometrów, bo bliżej są tylko prawosławne. Na co dzień posługują się kalendarzem juliańskim.

Wygnanie

Ropki nie miały szczęścia, jak cała Łemkowszczyzna. Zaraz po wojnie ludzie zaczęli wyjeżdżać na Ukrainę. Na początku jeszcze, jak się wtedy mówiło: dobrowolnie. Topniała w oczach z dnia na dzień liczba zamieszkanych gospodarstw, których przed wojną było sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt.
Zostało siedem rodzin. Wśród nich dziadkowie Grażyny. - Też mieli wyjechać, dziadek był już nawet spakowany. Ale spotkał kogoś, kto uciekł ztransportu iusłyszał odniego, że to nieprawda, co obiecywali: ogromne areały, całe dwory dopodziału. To byli prości ludzie, przywiązani doziemi, więc łatwo było nimi manipulować. Atam, zamiast własnej ziemi, były kołchozy. Adotego ci, którzy tu byli Ukraińcami, tam uchodzili za____Polaków. Też obcych - wspomina gospodyni.
Wieś posmutniała. Tu biegał bezpański pies, tam szczekał inny, uwiązany do budy przy opuszczonym gospodarstwie. Zaraz zaczęli przyjeżdżać ludzie z sąsiednich wsi, by zabierać puste domy.
Potem przyszła akcja "Wisła". Ci, którym udało się poprzednio zostać, teraz musieli opuścić ojcowiznę. Wygnano ich w drugą stronę, na Ziemie Odzyskane - gdzie było płasko, mokro...
- Zostawili ziemniaki izboże wpolu. Tego nie dało się wrzucić na____furmankę - mówi pani Grażyna.
Jej dziadek kilka razy próbował wrócić. Zawracano go, a to z Grybowa, a to z Uścia.
Udało się dopiero prawie dziesięć lat po wysiedleniach, za przyzwoleniem władz: na fali odwilży.

Sad

Kiedy wygnano stąd ludzi, nie oszczędzono tego, co po nich zostało. Co lepsze chyże - drewniane chałupy - zabrano, by mogli w nich osiąść polscy osadnicy.
Tereny zmeliorowano, sady zrównano z ziemią, resztki domów i stodół zepchnięto spychaczami do potoków, żeby uzyskać jak największy areał. Powstała spółdzielnia produkcyjna, w której gospodarzyło technikum rolne.
Górale, pasący tu owce, palili w ogniskach sufity i podłogi...
W tym czasie zabrano też cerkiew: piękną, drewnianą, z malowanymi kopułami; dbali o nią ci, którym udało się powrócić. Ponumerowano belki, rozłożono i przewieziono do Sanoka, by po latach - dopiero całkiem niedawno - zrekonstruować w skansenie.
W ten sposób wieś przetrwała bez świątyni, a świątynia - bez wsi.
Robiono wszystko, by Ropki stały się wsią wymarłą.
Zostało po nich, tych łemkowskich, tylko kilka piwniczek i Swystowy Sad, położony nieco na uboczu, obok drogi kręcącej się ku Hucie i dalej - ku Wysowej.
Sad to dziś wielkie drzewa: grusze i jabłonie. Te pierwsze zdziczały niemal całkowicie, drugie - owocują wciąż, lecz co dwa lata. Udaje się zebrać trochę jabłek.
Swystowy - dlatego, że należał do łemkowskiego gospodarza Petro Swysta.
- Piękny jest szczególnie wmaju, gdy przez cały miesiąc kwitnie nabiało - mówią gospodarze.

Domy

- Swyst to po____łemkowsku: świst albo gwizd - tłumaczy pani Grażyna.
Niedawno sad odwiedziły dwie córki dawnych gospodarzy - spod Lwowa. Przyroda spłatała wielkiego figla. Gdyby nie to, że z trzech stron wciąż otaczają go potoki, nie poznałyby, że właśnie tu się wychowały.
Pierwotnych właścicieli wysiedlono na Wschód, a że przekraczając granicę automatycznie zrzekli się prawa do pozostawionego majątku, po latach Grażyna i Michał odkupywali ziemię od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa.
Wcześniej dziadkowie "zmusili" ją do przejęcia ich gospodarstwa.
Po domu Swysta pozostało niewiele: piwnica, obrys fundamentów, kamień łączony na glinie. Sam dom, który wkrótce skończyłby osiemdziesiąt lat, zabrano dokądś i pewnie służy do dziś. Chcieli koniecznie, by wrócił na swoje miejsce, jeśli nie ten sam, to inny, podobny. Nie było to łatwe: lata płynęły, a ludzie nie dbali o drewniane chałupy, chcąc nowoczesności.
Znaleźli wreszcie w Ropie, kilkanaście kilometrów stąd, wprawdzie nie łemkowski, lecz żydowski, jednak też drewniany i z charakterystycznym dla takich budowli urokiem. Wygląda, jakby tkwił tu od zawsze.
Dom, w którym mieszkają, stoi nieco wyżej - nad Swystowym Sadem. - Wybudowany był jako pierwszy, gdyż zniechęcano nas doprzenoszenia starego, aponieważ byliśmy wtedy młodzi, bez doświadczeń budowlanych, uwierzyliśmy "fachowcom" - mówi Grażyna.
Pomiędzy dwoma domami wyrasta jeszcze trzeci, też nie z Ropek, lecz z podgrybowskiej Florynki, ten akurat oryginalny, łemkowski, który pieczołowicie rekonstruują, wymieniając nadwerężone czasem belki. Wielką wagę przywiązują do wyposażenia budynków. Wprawdzie o pamiątki po Łemkach trudno: to, co się dało, zabrali ze sobą na wygnanie, a od nowych osadników trudno było wymagać, by przechowywali przez lata nienowoczesne sprzęty, ale są tu i stare meble, i stare przedmioty codziennego użytku, obrazy, fotografie...
Wszystko z myślą o turystach, którzy coraz liczniej odwiedzają Ropki - podczas swych wędrówek w poszukiwaniu przeszłości. Swystowym Sadem nazwali prowadzone przez siebie gospodarstwo agroturystyczne, gdzie latem na tarasie można zjeść domowe ciasto, a sad zamienia się w "autsajdową" kawiarnię, znaną szczególnie w Warszawie.

Inaczej

Przyznają, że żyje się tu nieco inaczej. - Ale nie winnym tempie niż wmieście - mówi Michał. - Skala problemów jest taka sama.
Tyle że - jak przyznaje z kolei Grażyna - człowieka nie bombardują nachalne bodźce. Krajobraz jest bardziej statyczny, zmienia się tylko w różnych porach roku.
W mieście, patrząc przez okno, nie widzi się wzniesień, zalesionych po same szczyty, pod które jeszcze kilkadziesiąt lat temu podchodziły uprawne pola.
I nie widać granicy, rozdzielającej kraje, biegnącej ledwie półtora kilometra od Swystowego Sadu, przez piętrzący się srogo Ostry Wierch - jeden z najwyższych w okolicy.
Nie przeraża ich to, że w nocy jest ciemniej niż gdzie indziej (chociaż nie ciemno: ludzie, którzy dotrą tu z miasta, czasem pierwszy raz widzą na niebie gwiazdy), że nie ma oświetlenia wzdłuż drogi, bo tak naprawę i drogi z prawdziwego zdarzenia tu nie ma: tylko polna, bita. I chociaż gmina kilka razy chciała im ją wybudować, wyprostować, pokryć asfaltem - uparcie odmawiają. - To element naszego krajobrazu, szkoda jej - twierdzą. Chcą żyć właśnie przy takiej. Z dala od cywilizacji, choć jak twierdzi Michał, wcale nie tak daleko. Bo jeśli się chce, to - pociągiem! - można w jeden dzień objechać Warszawę. A do Nowego Sącza jedzie się samochodem ledwie trzy kwadranse, o wiele krócej, niż potrzeba czasu na przejechanie dużego miasta.
O ludziach, którzy mieszkają pięć, dziesięć kilometrów stąd, i tak mówią "sąsiedzi". A same Ropki też się odradzają. Kiedyś nie było tu nikogo, potem dwudziestu dwóch mieszkańców, teraz ponad trzydziestu.
Dziwią się ludziom, którzy doszukują się w ich sposobie na życie czegoś nietypowego: pytają, dlaczego tak, a nie inaczej, albo przed czym uciekają. - _To nie ucieczka. To świadomy wybór. Są ludzie, którzy chcą mieszkać przydużym skrzyżowaniu, asą tacy, którzy chcą mieć wielki ogród. Tak jak my -___tak odpowiada im Michał.
Piotr Subik

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski