Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wśród swoich, wśród obcych

JACEK ŚWIDER
FOT. ARCHIWUM, JACEK ŚWIDER
FOT. ARCHIWUM, JACEK ŚWIDER
Dwa siwe konie zaprzężone do długiego wozu, na nim trumna, a dalej kondukt zmarzniętych ludzi, wciskających głowy w kołnierze...

FOT. ARCHIWUM, JACEK ŚWIDER

Niemcy ściągnęły do kraju setki tysięcy rodaków pochodzących z Rosji i byłych azjatyckich republik sowieckich. Do Polski wróciło ledwie ok. 8 tys. wywiezionych i ich potomków.

Anna Olejnik z krótkiego dzieciństwa spędzonego w Postoliwce (Postołówce) nad Zbruczem zapamiętała niewyraźne obrazy z pogrzebu dziadka. Utkwiły we wspomnieniach dzięki opowiadaniom rodziców. Ona sama była zbyt mała, aby wszystko rozumieć.

- Kotkę z kociętami pamiętam. Mama opowiadała, że najbardziej za tymi kotami płakałam, gdy nas wywozili jesienią 1936 roku - mówi.

Ale po kolei: - Nazywam się Anna Olejnik. Urodziłam się 10 grudnia 1932 roku w polskiej rodzinie, na terenie dzisiejszej Ukrainy, która wtedy była radziecką republiką. Moja mama miała na imię Marcelina, mój tato nosił imię Jan, z Olejników mieszkających we wsi Mała Łuka, po drugiej stronie Zbrucza. Ochrzczona zostałam w Kumano-wie, bo nasz parafialny kościół w Tar-norudzie był już wtedy zdewastowany. Nawet krzyż z wieży zdjęli...

Toczka nr 19

Wrzesień 1936 roku. Niespełna czteroletnia Anna Olejnik w bydlęcym wagonie jedzie z rodzicami, babcią i rodzeństwem na wschód Związku Sowieckiego. Nikt nie wie dokładnie gdzie, choć rodzice już wcześniej spodziewali się deportacji. W czerwcu 1936 r. sowieckie władze zabrały im dokumenty i zakazały opuszczania rodzinnej wsi.

Po kilku tygodniach trafiają do "Punktu nr 19", wyznaczonego przez stalinowskich planistów na mapie północnego Kazachstanu. Miejsce w sam raz na zesłanie. "Toczka nr 19" stanie się później Andriejewką. Na cześć jakiegoś sowieckiego dygnitarza czy ministra. Zawsze to lepiej niż tylko numer. Nawet pod okiem speckomendantury ludzie chcieli żyć zwyczajniej. W 1936 r. Polacy wyrzuceni w stepie z sowieckiego transportu musieli jak najszybciej pobudować "stalinki". Tutaj zima przychodzi szybko. Uderza śnieżnym buranem, jakby chciała zdusić na zawsze każde źdźbło stepowej trawy i każdy słup dymu z ludzkich domostw. Buran to północny wiatr, połączony ze śnieżycą. "Stalinki" to ziemianki, kryte deskami i słomą wymieszaną z gliną. Niskie, z płaskimi dachami.

- Zamiast podłogi było klepisko, a ja spałam na piecu - Anna Olejnik przekłada czarno-białe fotografie z lat 60. XX wieku, gdy Andriejewka okrzepła; gdy stała się jedną z wielu podobnych wsi w kazachstańskim stepie.

Pani Anna stara się unikać rozmowy o pierwszych Wigiliach w kazachskim stepie, jeszcze w latach 30.

- To mój brat, to moja mama - pokazuje zdjęcia.

Wreszcie, trochę zrezygnowana, zniecierpliwionym głosem mówi: - Jaka Wigilia? Po pierwszej wielkiej śnieżycy mężczyźni musieli cały dzień odkopywać wejście do naszej ziemianki. Wyrąbywali takie lodowe schody do nieba, bo śniegu było ponad dachy.

Anna Olejnik pamięta, że babcia Cecylia każdego dnia gorliwie się modliła i opowiadała o życiu pozostawionym daleko na zachodzie. Babcia zmarła w 1942 roku. Wraz z nią uleciały obrazy czarnoziemnych pól i koni pojonych nad rzeką. Wcześniej, w 1938 roku KGB aresztowało ojca pani Anny - Jana Olejnika. Sowieckie służby poinformowały krótko, że Jan Olejnik okazał się szpiegiem i został skazany na 10 lat robót, bez prawa pisania listów.
Ojca już nigdy nie zobaczyła. W 1988 roku, po wielu latach poszukiwań, dotarła do informacji z archiwów NKWD. Prawda była okrutna: ojciec został rozstrzelany zaraz po aresztowaniu. Zginął razem z 68 innymi mężczyznami podejrzanymi o szpiegostwo. Akta sprawy Jana Olejnika składały się ledwie z kilku zabazgranych kartek. Oskarżony o szpiegostwo na rzecz polskiego wywiadu "Ofensywa". Skazany. Później, po wielu latach, zrehabilitowany. Ponownie na kilku kartkach papieru...

Pociąg do Tajynszy

Kłębowisko biegających bez opamiętania ludzi i krzyk, potworny, narastający krzyk kobiet. Krzyczały, jakby ziemia usunęła się spod stóp, choć właśnie na niej stanęły, po długiej podróży...

Stanisława Wróblewska do śmierci będzie pamiętać pierwsze dni w Kazachstanie. Po wielu tygodniach spędzonych w pociągu, wyrzucono ich w stepie. W prawo spojrzysz - pustka. Spojrzysz w lewo - nic nie ma, po sam horyzont. Tylko przenikliwy wiatr hula, podwiewa płaszcze, huczy w uszach. Krzyk sam rósł w kobiecych gardłach.

To okolice stacji kolejowej Tajynsza w północnym Kazachstanie, gdzieś niedaleko miejscowości Szertandy, w obwodzie akmolińskim. Akmoła po kazachsku znaczy: "biała mogiła".

- Wywieźli nas w 1936 roku - Stanisława Wróblewska miała dziesięć lat, gdy sowieccy żołnierze kazali jej rodzinie wsiadać do towarowych wagonów. Urodziła się w 1926 roku we wsi Rudki, niedaleko Kamieńca Podolskiego, na najdalszych i najpiękniejszych polskich kresach, wtedy już w granicach Ukraińskiej SRR.

- Pamiętam, że tam, w dalekiej Ukrainie, moi rodzice byli bogaci i dobrze żyli - mówi, ale zaraz dodaje, że to bogate życie skończyło się jeszcze przed 1930 rokiem, gdy uznany za kułaka ojciec Stanisławy musiał uciekać przed "dziejową sprawiedliwością". Uciekł na północ, do rodziny. Wrócił wraz z wielkim głodem, który pustoszył wsie, równo traktując mieszkających obok siebie Ukraińców, Polaków, Niemców.

- Jedliśmy liście z drzew - Stanisława Wróblewska przypomina sobie, że jej brat Anton (dzisiaj mówi: Antoni) puchł z głodu.

W Kazachstanie nie było lepiej. - Zamieszkaliśmy w jednym, małym pomieszczeniu, w chacie zbudowanej z samanu - tłumaczy, że saman, to taka cegła suszona na słońcu. Nad głowami deski, na deskach wysuszona słoma, a na niej ziemia. - Takie to domy były - mówi. Jednak najgorzej było z opałem.

W kazachskim stepie trudno o drewno, a suszone trawy i trzciny palą się gwałtownie i krótko. Zbyt krótko, aby dobrze ogrzać ziemiankę. Zima z 1936 na 1937 rok była bardzo ciężka. Któregoś dnia - tak to pamięta Stanisława Wróblewska - w bezkres skrzący się zmrożonym śniegiem wyszedł mężczyzna. Szukał czegokolwiek, co mogłoby rozbłysnąć ogniem, ogrzać choć na chwilę zimne wnętrze ziemianki. Dopadł go zmierzch na śnieżnym pustkowiu. Nie było powrotnej drogi. Wiatr zatarł stare ślady, mrok wlał strach w serce. Gdyby miał więcej szczęścia w tym wędrowaniu, pewnie trafiłby do jednego z domostw. Nie miał szczęścia. Zamarznięte ciało znaleziono po kilku dniach, w pobliżu osady.
- Wielu zamarzło, zanim nauczyliśmy się żyć z tym mrozem i śniegiem - Stanisława Wróblewska nie pamięta pierwszej Wigilii w Kazachstanie. Ojciec już pierwszej zimy został wysłany przez speckomendanturę do "strojki". Budował jakieś miasto albo fabrykę, z dala od rodziny. Wrócił na rok przed przyjazdem Kore-ańczyków.

- W 1939 roku przyjechali do nas Koreańczycy. To znaczy, przywieziono ich. Byli zesłani, jak my z zachodu, tak oni ze wschodu - pani Stanisława dobrze ich wspomina. - Spokojni i uczynni ludzie - mówi. Co innego Czeczeni. Ci byli dumni, groźni, nieprzystępni. Czeczenów do osady, w której mieszkała, przywieziono pod koniec II wojny światowej. Wcześniej trafili tam odescy Żydzi, ale najważniejsi byli Polacy, ci z 1940 roku. To była druga fala wywózki Polaków do Kazachstanu, z ziem zajętych przez Związek Sowiecki po 1939 roku.

Stanisława Wróblewska zamyśla się i mówi: - Pamiętam panią Kozakiewicz i jej dwie śliczne córeczki. Zmarły na tyfus. Straszna choroba. Wtedy dużo ludzi na tyfus poumierało. Po cichu tak...

Wigilia w Leonidowce

Z trwającej kilka tygodni podróży spod Żytomierza do Kazachstanu Weronika Łoś pamięta przede wszystkim twarde, drewniane prycze w towarowych wagonach. Na dole spali dorośli, na górze dzieci...

- Do Tajynszy dojechaliśmy już jesienią. Ze stacji kolejowej przewieziono nas samochodami wprost w step - pamięta chłód i noce spędzane wprost pod gołym niebem, albo w wojskowych namiotach. Ziemianek w Leonidowce (taką nazwę z czasem przyjęła "toczka", do której trafiła 10-letnia Weronika) na początek zbudowano pięć. W każdej mieszkały po trzy rodziny. Niewielkich okien nigdy nie otwierano. Były małe i osadzone nad samą ziemią. Całą zimę przykrywał je śnieg.

W pobliżu, w swoich osadach, mieszkali Kazachowie. Początkowo byli nieufni. Później sprzedawali polskim i niemieckim zesłańcom opał.

- Pierwszy prawdziwy opłatek wzięłam do ręki dopiero w Wigilię w 1957, a może 1958 roku -mówi Weronika Łoś i przypomina sobie, że opłatki przysyłała im dalsza rodzina, najczęściej wprost z Ukrainy. W Kazachstanie, w pierwszych latach po wywózce nie tylko nie było opłatka, Wigilii, kolęd. Modlitwy szeptane były po polsku i ukraińsku skrycie, w strachu przed NKWD. W szkołach dzieci uczyły sie po rosyjsku. Nauczyciele przypominali każdego dnia, że Boga nie ma.

Z czasem, gdy przestano się już bać speckomendantury, ludzie zaczęli przygotowywać na Wigilię prawdziwą, kresową kutię. Najczęściej z łuskanej pszenicy, ale niekiedy po prostu z pęczaku. Kutia w kazachskim stepie była skromna, bez miodu i bakalii.

Wigilia w Krakowie

Anna Olejnik, Stanisława Wróblewska i Weronika Łoś do tegorocznej Wigilii przygotowują się w Domu Pomocy Społecznej im. Władysława Godynia w Krakowie. Krakowski DPS od 2003 roku przyjął już kilkudziesięciu, najczęściej starszych i samotnych, repatriantów z Kazachstanu. Asymilują się z trudem, nie wszyscy mówią dobrze po polsku. Bywa, że po krótkim pobycie w Polsce wracają na Wschód, do Kazachstanu, Rosji, na Ukrainę, gdzie żyją ich dzieci i wnuki. Coraz częściej odchodzą na zawsze - umierają.
Historycy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy kilka lat temu badali tę niewielką, krakowską społeczność najstarszych reptariantów powracających do ojczyzny, zauważyli, że Polacy z Kazachstanu czują się u nas (u siebie) trochę jak "swoi wśród obcych i obcy wśród swoich"...

***

Sowieckie deportacje Polaków do Kazachstanu odbywały się w kilku etapach. Podstawą pierwszej fali wywózek (1936 r.) była sowiecka uchwała wzmacniająca "bezpieczeństwo pasa przygranicznego ZSRR". Późnym latem i jesienią 1936 r., z ówczesnej Ukraińskiej SRR, wywieziono 50-70 tys. tysięcy osób pochodzenia polskiego (wywieziono też kilkadziesiąt tysięcy Niemców). Kolejne fale deportacji nastąpiły po 1939 roku, z polskich województw wschodnich zajętych przez ZSRR. W tym przypadku, w ciągu kilku lat wywieziono do Kazachstanu następne dziesiątki tysięcy osób polskiej narodowości (niektóre źródła mówią nawet o kilkuset tysiącach).

Część deportowanych w latach 1939-1945 powróciła do Polski zaraz po wojnie. Deportowani w 1936 r. (byli obywatelami ZSRR) w większości przypadków nie mieli na to szans. Pozostali w Kazachstanie przez wiele dziesięcioleci, a do Polski zaczęli wracać już po rozpadzie ZSRR.

W latach 90. ubiegłego wieku Niemcy przeprowadziły bezprecedensową akcję repatriacyjną, ściągając do kraju setki tysięcy osób z Rosji i byłych, azjatyckich rebublik radzieckich (w tym z Kazachstanu). Do Polski wróciło tymczasem ledwie ok. 8 tys. wywiezionych i ich potomków.

Rodziny polskich repatriantów najczęściej osiedlają się w domach i mieszkaniach udostępnianych przez gminy z terenu całej Polski. Trudności finansowe samorządów powodują, że z każdym rokiem maleje liczba powracających do ojczyzny.

W 2010 roku do Sejmu trafił obywatelski (podpisało się pod nim prawie 300 tys. osób) projekt nowej ustawy o repatriacji. Przewiduje, że finansowy ciężar powrotów rodaków i ich potomków w dużej mierze zostałby przeniesiony z samorządów na rząd. Projekt utknął w sejmowych podkomisjach (rząd odniósł się do niego sceptycznie).

- Gdy składaliśmy projekt ustawy dwa lata remu, mieliśmy nadzieję, że zostanie uchwalony przed końcem kadencji. Po ostatnich wyborach musieliśmy zaczynać wszystko od nowa - Jakub Płażyński (kontynuujący dzieło ojca - Macieja Płażyńskiego) od dawna zwraca uwagę, że prace nad ustawą stanęły w martwym punkcie...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski