– Pszczelarstwem zajmuję się od 31 lat i tak złego roku jak ten, jeśli chodzi o zbiór miodu, nie pamiętam – mówi Bolesław Kostkowski, prezes koła pszczelarzy w Dobczycach. – Zrozumiałem stare pszczelarskie powiedzenie, że pszczoły dadzą woły i zjedzą woły. W tym roku „zjadły”. Sam mam dość dużą pasiekę, bo 80 rodzin i musiałem dołożyć do niej.
To samo mówią właściciele pasiek w Myślenicach, Lubniu, Wiśniowej i Tokarni. Miodu z uli nie wyciągnęli wcale, albo mało.
I dotyczy to wszystkich odmian miodu, od spadziowego popularnego zwłaszcza w Wiśniowej, przez lipowy charakterystyczny do Dobczyc, akacjowy na najpowszechniejszym – wielokwiatowym skończywszy.
Zawiodły pożytki
Pszczelarze mówią, że zawiodły wszelkie możliwe pożytki.
– Mniszek nie nektarował, lipa i akcja nie kwitły, spadź nie wystąpiła – wylicza Henryk Migacz, pszczelarz z Lubnia, członek Zarządu Karpackiego Związku Pszczelarzy. W ubiegłym roku ze swojej pasieki liczącej 40 uli zebrał 1500 kg miodu, a teraz ledwie 30. To oznacza, że w ubiegłym roku z jednego ula wyciągnął więcej miodu niż teraz ze wszystkich.
Podobne doświadczenia mają pszczelarze w całym powiecie. – W ubiegłym roku zebrałem 240 litrów, a teraz tylko 40 – mówi Stanisław Flaga, pszczelarz z wiśniowskiego koła. – Nawet swoich stałych klientów nie zaopatrzyłem.
Tymczasem pan Bolesław z Dobczyc szacuje tegoroczne zbiory miody ok. 10 proc. tego co średnio zbierał w poprzednich latach. – Przychodzą klienci i są bardzo zawiedzeni. Pytają „jak to nie ma miodu?” – mówi Jan Ślusarz z koła pszczelarzy z w Myślenicach. Jak dodaje, na początku sezonu nic nie zapowiadało kryzysu. Bo i wcześnie zrobiło się ciepło. I pszczoły dobrze przezimowały. Dopiero później pogoda przestała sprzyjać. Było mokro i zimno.
Pan Bolesław jest zdania, że zawiniła nie tylko pogoda, bo choć padało, to nie było jak w 2010 roku. Przypuszcza, że jest jeszcze jakiś czynnik, którego jednak nie potrafi określić, który wpływa na nektarowanie roślin. W tym roku tego nektaru (słodkiej cieczy), który pszczoły zbierają z kwitnących kwiatów, i z którego powstaje w ulach miód, było mało.
– Jest coś takiego co nazywa się „żelaznym zapasem rodziny”. To ilość pokarmu, którą pszczela rodzina musi mieć zapewnioną w sezonie, żeby się dobrze rozwijała. Według różnych opinii jest to od 5 do 7 kg. W tym roku po raz pierwszy doświadczyłem, że tego zapasu nie było na tyle. W efekcie rodziny kurczyły się, bo matki ograniczały czerwienie, czyli składanie jaj – mówi pan Bolesław.
Pracy nie liczą
Zarówno on, jak i inni pszczelarze intensywnie dokarmiali pszczoły przez cały ten sezon. Bez tego, jak mówią, najpewniej nie przeżyłyby do teraz. Cukier czy specjalna karma węglowodanowa to koszty jakie ponieśli, nie mówiąc już o włożonej w to pracy.
Tej nie liczą, bo jak mówią, dla zdecydowanej większości z nich to pasja i hobby, a poza tym podliczanie kosztów pracy wykazywałoby zawsze na nierentowność pasieki. Problemów w tym sezonie przysparzały także warroza, czyli choroba wywoływana przez pasożyty (roztocza) oraz można by powiedzieć, że tradycyjnie już – stosowane w rolnictwie środki ochrony roślin, które dziesiątkują pszczoły.
Pszczelarze mówią, że przez chemię stosowaną w rolnictwie paradoksalnie pszczołom jest łatwiej przeżyć w miastach niż na wsiach. Dlatego nie ustają w apelach o świadome podejście do kwestii oprysków. – Przecież kiedy nie będzie pszczół, nie będzie zapylania. A wtedy na nic się zdadzą opryski i inne środki – mówi Stanisław Flaga. – Świadomi rolnicy po pierwsze pryskają chwasty, kiedy te jeszcze nie kwitną – wtedy są słabsze i nawet mniejsza dawka oprysku wystarczy. A po drugie – pryskają pod wieczór, a nie w samo południe.
Widywałem także w tym roku obrazy, kiedy przed ulami było czarno od padłych pszczół i czuć było środki chemiczne. Teraz, kiedy podkarmione pszczoły są już przygotowane na zimę pszczelarze podsumowują miniony sezon i szykują się już do następnego. – W niedzielę mamy zebranie naszego koła – mówi Bolesław Kostkowski. – Będą pocieszał wszystkich, że następny rok będzie lepszy od tego. Gorzej już być nie może.
Przygody z pszczelarstwem nie da się zacząć inaczej jak od zakupu uli (za jeden styropianowy trzeba zapłacić ok. 350 zł) i dodatkowego wyposażenia (np. miodarka to koszt ok. 3 tys. zł).
Trzeba też kupić pszczoły– matki. Kosztują od 15 zł do nawet 50 zł (te droższe są unasiennione). Nie jest to zakup jednorazowy, bo co roku połowę z nich trzeba wymieniać. Do stałych należą też koszty żywienia, czyli cukru (który miesza się z wodą) albo specjalnego pokarmu, który konsystencją bardzo przypomina miód. Jego koszt to ok. 2,30 zł za kg.
Na zimę jednej pszczelej rodzinie potrzeba ok. 12 kg pokarmu, a w takim roku jest ten pszczoły trzeba było dokarmiać stale, nawet od maja.
Kolejne koszty stałe to leczenie (preparaty do zwalczania warrozy) i wymiana węzy (są to szablony udające pszczele plastry) i ramek w których się je umieszcza.
Ile kosztuje miód?
Produkt ten z powodu kryzysu w ulach jest w tym roku, przynajmniej w naszym regionie, niemalże rarytasem. Pszczelarze nie mówią jednak o wzroście cen, a jeśli już to niedużym tłumacząc to tym, że przy tak małych ilościach miodu, jakie zebrali i tak trudno byłoby zarobić windując ceny. Za litr spadziowego jeden z pszczelarzy liczy sobie 35–40 zł, ale od innego słyszymy że osiąga cenę nawet 50 zł. Tańszy wielokwiatowy można kupić za ok. 20–35 zł.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?