Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aleksandra Sawicka/ moje domowe tygrysy (90)

Opr. (MAT)
Myślę, że właściciele kotów wychodzących dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy kotów nie wołają i wychodzą z słusznego (ale nie do końca) założenia, że kot jak zechce, to sam wróci, i na tych, którzy jednak uznają, że kotki powinny być pod kontrolą.

O ile pierwszych cechuje zdrowie psychiczne, o tyle ci drudzy mają zapewne nerwy zszargane. Ja niestety należę do tych drugich i z większym lub mniejszym powodzeniem uczę moje koty przychodzenia na wołanie, co oczywiście nie zawsze kończy się pełnym sukcesem, ale...

Mam tutaj jednak pewne osiągnięcia i doświadczenia, które w różnym stopniu różne koty respektowały i respektują; rzecz oczywiście ma również związek z charakterem futrzaka. Miciek wychodził zawsze. Co gorsza – wszędzie. Co najgorsze – o każdej porze dnia i nocy. Już jako malutki kotek, któremu jeszcze nie wolno było opuszczać domu, jak tylko widział, że zbieramy się do wyjścia, stał pierwszy z noskiem przy drzwiach i wył rozpaczliwie, jakby mu się krzywda jakaś w domu działa. Również nasze powroty musiały być kontrolowane, albowiem otworzenie drzwi wejściowych równało się zderzeniu z zaczajonym z drugiej strony Mićkiem, który tylko czekał na ten moment. Tak więc naprzód przekręcenie klucza, potem szparka i rozeznanie sytuacji, a potem szybkie wejście i jeszcze szybsze zamkniecie drzwi za sobą. W przypadku noska w szparce – dodatkowo wejście naprzód nogi z komentarzem „kszszsz... kszsz...”, a potem dopiero cali my.

Kiedy Miciek dorósł do wychodzenia, trzeba było spróbować nauczyć go powrotów na zawołanie. Udało się metodą prób i błędów. Absolutnie skuteczna okazała się gumowa popiskująca myszka (niebieska), na który to dźwięk pędził do nas zawsze z ogrodu albo okolicznych działek, a nawet ze słynnej hurtowni lub miejsca spotkań kotów koło transformatora. Oczywiście w nagrodę czekało coś wyjątkowo smacznego i głaskanie.

Kiedy był gdzieś dalej, czekaliśmy w oknie, aż pojawi się w okolicy pędzący na wołanie nasz Miciuś, i przeważnie był! No, chyba że jakaś kotka miała w dzielnicy ogródkowej rujkę. Wtedy mogliśmy sobie piskać dowolnie długo. Chociaż czasem przybiegał, ale tak zaaferowany, że tylko do miski, którą połykał z jedzeniem w całości, i nawet bez „dziękuję” i „przepraszam” równie szybko znikał.

O ile kot przychodził na piskanie myszką, o tyle był z nią inny problem. A właściwie dwa. Po pierwsze myszka, nieustannie nam się w domu gubiła (kupiliśmy więc kilka), a po drugie, na piskanie nauczył się też przybiegać Hary. I jak tu jednego nakarmić, a drugiego nie? Jak Haremu wytłumaczyć, że to nie na niego czekamy? Tym sposobem Hary był zawsze pół-nasz, a pół-sąsiadów zza płotu.

Myszki nauczyła się też Czitunia i Czituś Malutki. Jaki to był wspaniały widok, gdy trzy nasze tygrysy pędziły z ogrodu między trawami na nasze wołanie!

Mamy też sposób drugi, o krótszym zasięgu. Dotyczy zawołania kota z ogrodu, aby przyszedł do domu. Wystarczy plastikową miseczką z jedzeniem poszurać na tarasie albo przed drzwiami wejściowymi. Czicza jest natychmiast! Nie tyle głodna, co głęboko przekonana, że coś, co jest dla niej, zjeść może wróg. Niestety, nie zawsze da się jednak kotka zaprosić do domu, a o złapaniu jej mowy nie ma! Bo wtedy zaczyna się zabawa w „złap mnie, o ile potrafisz”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski