Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

My, z Wielopola

Redakcja
Pani jeszcze..., hm...pracuje? A to dobrze. Bo wszyscy w „Dzienniku” już umarli – wygłosił starszy pan i pomknął dalej, zostawiając mnie lekko osłupiałą. Większość z tych, którzy 45 lat temu wprowadzali mnie w arkana zawodu, przebywa już po tamtej stronie, ale żeby wszyscy? Cała redakcja? Aż tak dobrze, to nie ma. I – o co staramy się diabli wiedzą czemu – nie będzie. Nie zaraz. Ale kawałek czasu i kawał historii zawodu przeżyliśmy – przynajmniej my, starsi i najstarsi. My z Wielopola.

Jolanta Antecka: O PANIACH, PANACH I MIEJSCACH

„Dziennikowy” dział miejski na Wielopolu mieścił się w dawnym gabinecie Mariana Dąbrowskiego. Założyciel międzywojennego IKC-a, najświetniejszy menedżer jakiego miała prasa polska w XX wieku najwidoczniej lubił zaczepiać spojrzenie o Planty i wieże kościoła Mariackiego. Ale miejsce mogło na dzień dobry wprawić w zakłopotanie. No i zaraz stawało się oko w oko z paroma żywymi legendami zawodu. Jan Adamczewski – znawca Krakowa, Władysław Cybulski, który o kinie wiedział wszystko, a nawet więcej i miał swój program w TV, Janusz Roszko – przygotowujący kolejną książkę reportażową, Jurek Steinhauf – szalejący reporter, no a przede wszystkim redaktor Władysław Szydłowski, król reporterów miejskich wszech czasów, jeszcze przedwojennego chowu, z IKC, ochotniczy mentor „Dziennikowej” młodzieży.

– Jak się wieża mariacka zwali, możesz napisać kartkę. Resztę, grafomanie pieroński, pisz na pół strony – wyłożył zwięźle kwestię dyscypliny słowa i hierarchii ważności tematów w tym dziale. Słownictwo nasz mentor miał raczej rubaszne, co na tle reszty „Dziennika”, dbającej o kształt słowa, było bardzo wyraźne.

– Czy pan redaktor mógłby poczęstować mnie papierosem? – poprosił red. Adam T. Były to czasy, gdy palenie papierosów jeszcze nie groziło śmiercią i w „Dzienniku” palili niemal wszyscy i wszędzie.

– Masz, pal.

– A czy zapałkę też można?

– A gębę masz własną czy też ci pożyczyć? – huknął nasz senior. Odpowiedzi nie pamiętam. Chyba była twierdząca, ale nie skomentowana; komentarz byłby trudny do zapomnienia.

Na przeciwnym biegunie znajdowała się Krystyna Zbijewska, kierowniczka działu kultury, znawczyni i admiratorka teatru, która – jak podejrzewaliśmy– żadnych słów grubych nie znała lub, jak na damę przystało, nie rozumiała. Przez kilka lat, z niedoścignioną pasją i sumiennością, gromadziła materiały o Wyspiańskim. Efektem była książka „Orzeł w kurniku”. Publikacja ta została dobrze przyjęta. Tylko dociekliwi po cichu zapytywali, na jakąż to tajemniczą chorobę cierpiał Wyspiański? Nazwa tej choroby należała do słów wulgarnych, których Krystyna Zbijewska nie tolerowała.

Damą była zawsze, choć – jak mówiła – zwątpiła o tym podczas jednego ze służbowych wojaży. Otóż, zasiadając do śniadania w nowo otwartym hoteliku przy zamku w Łańcucie stwierdziła, że do porcji wędliny nie podano jej musztardy. Kategorycznie wezwany kelner spiorunował ją wzrokiem. – Sądziłem –wycedził – że dama musztardy nie jada... Kelnerem był dawny młodszy lokaj u Potockich, odziedziczony przez PRL.

Ciąg dalszy nastąpi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski