Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie odbili pułkownika

Redakcja
Wiosną 1944 r. placówki Armii Krajowej, działające w Proszowicach, odebrały kilka zrzutów z samolotów lecących z Anglii. Drogą powietrzną trafiali do okupowanego kraju specjalnie wyszkoleni żołnierze nazywani cichociemnymi. Szczegóły zrzutu, który miał miejsce 19 kwietnia 1944 r. w Makocicach, wspominają Jan Pietras i Tadeusz Sokół.

61 lat temu w Makocicach

   Na ziemi proszowickiej zrzuty podejmowało kilka oddziałów AK: "Mewa 12", "Kos", "Kura". "Kura" była placówką o numerze strategicznym 219, działającą na polach obszaru Makocice - Szczytniki. Odbieranie przesyłek i ludzi z Londynu wymagało przygotowania i zabezpieczenia terenu, wystawienia obstawy, rozmieszczenia znaków świetlnych i zapewnienia furmanek do przewozu skrzyń. Potrzebne było dobre zgranie ludzi, znajdujących się na ziemi i w powietrzu. Nie była to sprawa łatwa i oczywista. Zdarzało się, że do zrzutów nie dochodziło - lub dochodziło w zupełnie innych miejscach.
   - W poniedziałki i piątki chodziłem do Klimontowa, do naszego dowódcy Franciszka Szopy pseudonim Konrad. Byłem kurierem, gdyby nadeszła wiadomość o zrzucie, miałem powiadomić innych. Czekaliśmy na to rok. Wydawało się, że już nic z tego nie będzie -_ opowiada 86-letni dziś Jan Pietras ze Szczytnik.
   Konspiratorzy działali w tajemnicy, nie znali nazw oddziałów, zwłaszcza najmłodsi nie byli wprowadzani we wszystkie sprawy.
- Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że Franciszek Szopa był dowódcą kompanii 3. batalionu 8. Pułku Ułanów Zmotoryzowanych AK i komendantem placówki zrzutowej "Kura" - relacjonuje Tadeusz Sokół z Klimontowa.
   Kwietniowa operacja lotnicza nosiła nazwę "Weller 11". Miejsce do odbioru zrzutu wyznaczono na polach w Makocicach, na dużym i równym terenie położonym na wyżynie. Dzisiaj w jego pobliżu stoi wieża telefonii komórkowej. Akowcy obstawili rejon i przygotowali sygnały świetlne: ogniska rozpalone w trójkącie. Działo się to pod bokiem Niemców: stacjonując w Proszowicach, mieli do wyznaczonego zrzutowiska tylko kilka kilometrów. Na ich ewentualną akcję partyzanci byli jednak przygotowani. Obok miasta, od strony Łaganowa, czekała specjalna czujka, która miała w razie reakcji hitlerowców wszcząć strzelaninę, żeby ich odciągnąć w przeciwną stronę.
   Do zrzutu doszło w nocy z 19 na 20 kwietnia. -
Staliśmy na skrzyżowaniach dróg i pilnowaliśmy, żeby nikt nie wchodził w rejon zrzutu. Byłem przy odbiorze broni, amunicji i czterech skoczków. Do dzisiaj znam hasło "Janek" i odzew "Tomek"; każdy skoczek musiał je znać - wspomina Sokół, pseudonim "Muszka".
   
- Rozpaliliśmy ogniska, samolot przeszedł nad nimi prosto, potem obniżył się, zrobił jeszcze dwa koła i po sygnale świetlnym zobaczyliśmy, jak dookoła leciały spadochrony. No to wtedy dawaj, po ludzi, po wozy, po sanitariuszki, które czekały niedaleko. Stałem na brzegu drogi, a tu leci na mnie skoczek. Podaliśmy hasło, ale się nie porozumieliśmy. On bał się, że jestem Niemcem, zarepetował broń, wtedy spadłem z brzegu na drogę. Miałem stena na piersiach, ale obyło się bez strzelania. Ten skoczek okazał się Polakiem. Dał mi spadochron i mówi: "Będziesz miał z tego koszule i poszwy". Zapytałem: "Skąd jesteś?". "Ja jestem wasz krajan!". "Skąd?". "Spod Kazimierzy". Nie chciał powiedzieć nic więcej, bo jego ojca zastrzelili Niemcy i bał się, że to samo mogą zrobić z jego matką. Na zgodę odkręcił manierkę i wypiliśmy po kubku. Samolot na koniec dał pożegnanie skrzydłami, tak zwaną wiechę, i odleciał. Zaczęliśmy to wszystko ładować. Uzbierało się sprzętu na 12 wozów! Był wielki ruch i radość, ale wszystko cicho, bez hałasu -_ opowiada Jan Pietras.

   Zrzut został przyjęty z powodzeniem, obyło się bez interwencji Niemców. Przyjęte zasobniki i paki załadowano na furmanki i rozwieziono do innych jednostek. Łącznie pluton otrzymał 3 tony różnego sprzętu: broni, umundurowania, wyposażenia żołnierskiego i konserw. Było także złoto w długich sztabkach i dolary. Broń i amunicja zostały przewiezione do gospodarstwa Józefa Wleciała z Pieczonóg. - Tam przez tydzień pilnowaliśmy sprzętu, potem przewieźliśmy go do dworu w Skrzeszowicach i wróciliśmy do swoich domów - wspomina Jan Pietras.
   W akcji podejmowania i zabezpieczania zrzutu w Makocicach brali udział: Władysław Pietras, Jan Pietras, Leon Pietras, Józef Rózga, Wincenty Juśko i Tadeusz Kubik ze Szczytnik, Józef Nowak, Piotr Duraj i dwóch mężczyzn o nazwisku Ptaszek z Kowar, Franciszek Szopa, Jan Skoczek, Józef Kura, Franciszek Zwoliński, Jan Szybecki, Kazimierz Grzesik, Jan Stanek, Tadeusz Psica, Stanisław Kura i Tadeusz Sokół z Klimontowa.
   Pietras i Sokół nie znali tożsamości czterech cichociemnych, ale nam udało się ją ustalić. Tym, który prawie spadł na Jana Pietrasa, był Jerzy Niemczycki ps. Janczar, urodzony w 1920 r. w Działoszycach pow. pińczowskiego. W książce "Drogi cichociemnych" wspominał: "Po zrzucie zostaliśmy przewiezieni - z zachowaniem właściwego w takich okolicznościach ceremoniału - jak zamorskie cuda, jak cacka itd. na zakwaterowanie w okolice Krakowa, skąd mieliśmy zostać przerzuceni do Warszawy. Ulokowano nas po dwóch. Żeby się nam nie nudziło".
   Pozostali cichociemni to: ppor. Bronisław Kamiński "Golf", ppor. Włodzimierz Lech "Powiślak" i ppor. Józef Wątróbka "Jelito". Ich zadaniem miał być w pierwszej kolejności udział w odbiciu z więzienia na ul. Montelupich w Krakowie aresztowanego w marcu 1944 r. płk. Józefa Spychalskiego ps. Luty, komendanta Okręgu AK Kraków, także skoczka cichociemnego.
   14 maja wieczorem zarządzono wymarsz z lasu pod Proszowicami. Bez zatrzymywania i odpoczynku żołnierze pokonali odległość 28 km, dzielącą ich od granic Krakowa. - Mieliśmy do przeniesienia około 50 stenów, dwa piaty i dwa erkaemy - to wszystko oczywiście z amunicją - i około 100 granatów angielskich. Prócz tego nieśliśmy 100 kilogramów plastiku i innego sprzętu saperskiego - relacjonuje "Janczar".
   Oddziałem dowodził Adam Żuwała ps. Gołąb, byli tam też miejscowi akowcy, m.in. Edward Grzyb z Proszowic. Konwój dotarł do małego drewnianego domku we wsi Łęg, 4 km od miasta. W przybudówce złożono broń, część żołnierzy udała się do domów, na miejscu pozostali 4 spadochroniarze i 6 żołnierzy oddziału AK "Żelbet". Następnego dnia w południe przybył goniec z wiadomością od dowódcy transportu, że granatowi policjanci zawiadomili o ich pobycie gestapo. Kompania niemieckiej żandarmerii rzeczywiście zjawiła się niebawem, doszło do długiej walki. Polacy chcieli przeciągnąć obronę do zmroku. W pewnym momencie pojawiła się szansa opuszczenia ostrzeliwanego drewnianego domku, ale ktoś musiał zostać, by osłaniać odwrót. Wypadło na "Janczara". W dogodnym momencie ich koledzy wybiegli, jednak Niemcy niespodziewanie zaczęli strzelać z dwóch cekaemów ustawionych z boku, do tej pory milczących. Zginęli cichociemni "Golf", "Powiślak" i "Jelito" oraz żołnierze Żelbetu: "Chrystian", "Waligóra" i "Tygrys".
   Koledzy, którzy pozostali w domku, zasypali Niemców granatami. Ich brawura wystraszyła żandarmów: uciekli. Życie uratowali ci, którzy zdecydowali się na śmierć, by osłonić odwrót kolegów, m.in. Edward Grzyb. Por. Jerzy Niemczycki też przeżył wojnę. W październiku 1948 r. przedostał się na Zachód i zamieszkał w USA.
Tekst i fot.: GRZEGORZ CICHY
   Podczas pisania tekstu korzystałem z informacji zawartych w książce Stanisława Dąbrowy-Kostki "W okupowanym Krakowie" i wydawnictwa "Drogi cichociemnych".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski