Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pod niebem i na ziemi

Redakcja
Kiedy nadchodził Emaus, odpust w drugi dzień Wielkanocy, Zwierzyniec pełen był kolorowych piór. Wiatr unosił różowe, czerwone, szmaragdowe pióra i mogło się wydawać, że nad ulicą Kościuszki, nad Rudawą, na klasztorem Norbertanek, nad dzielnicą poczciwych gołębi, przeleciały stada flamingów, gromady rozwrzeszczanych papug.

Andrzej Kozioł

Każdy scenograf wiedział, że najlepsze róże i malwy można zamówić

w zakładzie przy Floriańskiej, przy ulicy św. Tomasza

W odpustowych strzelnicach, każdy w szklanej rurce, tkwiły kwiaty z farbowanych piór. Ten, kto z wiatrówki trafił w rurkę, dostawał nagrodę - różową, pierzastą różę lub szmaragdowy kwiat bez nazwy, tak piękny, jak piękne mogą być tylko egzotyczne ptaki. Dziewczęta podnosiły kwiaty do twarzy, dziwiąc się, że nie pachną upalnie, afrykańsko, korzennie, że nie pachną wcale, najwyżej farbą...
A na pobliskim placu Na Stawach wiejskie kobiety kupowały w sklepie pani Brzydzkiej gufrowaną bibułę - białą, czerwoną, zieloną. W Zielone Świątki, w dzień Święta Ludowego, bibułka grała kolorami, wpleciona pomiędzy szprychy rowerowe. Girlandami rozwieszona pod powałami strażackich remiz i domów ludowych, kołysała się w rytm muzyki wiejskich potańcówek. W rękach kobiet zamieniała się w wielkie kwiaty - ni to maki, ni to piwonie - ozdoby przydrożnych kapliczek. Żyły do pierwszych deszczów, po których płakały czerwonymi łzami - i umierały.
Takie były sztuczne kwiaty przedmieścia, sztuczne kwiaty podmiejskich wsi. A w eleganckim, śródmiejskim Krakowie kwiaty - nie z piór, broń Boże, nie z bibułki, ale z jedwabiu, żorżety, satyny, tafty - kupowało się przy ulicy Floriańskiej u pani Jadwigi Zawadzkiej, u jej córki, pani Wincenty Górskiej. Na początku lat pięćdziesiątych pracownia przeniosła się na ulicę św. Tomasza i trwa tam do dzisiaj, choć w innej już kamienicy. Trwa, niezmienna od dziewięćdziesięciu lat, dzisiaj prowadzona przez panią Hannę Badurę, wnuczkę założycielki. Na wystawie czerwienią się maki, niewinną bielą jaśnieją konwaliowe wianuszki do pierwszej komunii, parmeńskie fiołki tęsknią za zapachem perfum - kiedyś dołączano je do flakonów buchających wiosenną, słodką wonią.
Niektóre sztuczne kwiaty zmieniają się, moda faluje jak morze, krąży niczym wir, ale narzędzia przetrwały dwie wojny. Kupiła je w Wiedniu babka pani Hanny, absolwentka wiedeńskiej Akademii Mody, która do stolicy cesarstwa uciekła z Krosna - może z lęku przed Rosjanami, może z obawy przed życiem w mieście ogłoszonym twierdzą. Jeszcze żył stary cesarz, jeszcze trwała monarchia i pióropusze na generalskich kapeluszach były równie piękne jak odpustowe, emausowe kwiaty. W 1916 roku babka zjawiła się w Krakowie - z umiejętnością przekształcania jedwabiu w róże, z wiedeńskimi narzędziami i z postanowieniem założenia artystycznej pracowni sztucznych kwiatów. Pracowni, która przetrwała dziewięćdziesiąt lat: monarchię, wolną Polskę, okupację, stalinizm, bitwę o handel, nawet gwałtowne przemiany lat 90., które unicestwiły dziesiątki, setki małych sklepików i rzemieślniczych warsztatów.
Prawdę mówiąc, pani Hanna broniła się przed sztucznymi kwiatami, przed rodzinną, dwupokoleniową tradycją. Chociaż skończyła krakowską Akademię Sztuk Pięknych, chociaż w jej palcach, od dzieciństwa przywykłych do pracy, tafta posłusznie zamieniała się w orchideę, pani Hanna nie chciała rysować, malować, nie chciała przekształcać skrawków kolorowych materiałów w kwiaty. Pani Hanna chciała latać.
Zaczęło się od cudownej umiejętności czytania, którą zdobyła bardzo wcześnie i nie wiadomo jak, sama z siebie - bez pomocy nauczycieli i rodziców. Miała pięć lat i pochłonęła "Małego lorda", przede wszystkim jednak "Cudowną podróż" Selmy Lagerlöf, powieść o lataniu, niezwykłym, bajkowym. Kiedy zachorowała na odrę, matka podarowała jej oprawne roczniki "Płomyka" i "Płomyczka", przeczytała w nich o Szczepanie Grzeszczyku, pilocie, a pilot - jak Żwirko, jak Wigura, jak Skarżyński - był wówczas bohaterem narodowym, uosobieniem odwagi, człowiekiem przeżywającym wielką, romantyczną przygodę. Zamęczała matkę rozmową o Grzeszczyku, Grzeszczyk zawładnął jej wyobraźnią. Później, podczas wojny, gdy była uczennicą trzeciej klasy gimnazjum w Rabce, w jej życiu pojawił się najautentyczniejszy lotnik - wprawdzie nie zasiadający za wolantem prawdziwego samolotu, wprawdzie szybownik, ale lot szybowcem, bardziej ptasi, bardziej naturalny, jeszcze bardziej przypominał powieść Lagerlöf. Lotnik pomagał jej w matematyce, podarował książkę pod tytułem "Pilot gotów". Z czasem został jej mężem.
W Bielsku, gdzie zamieszkali po ślubie, koniecznie chciała zapisać się do miejscowego aeroklubu - ku zdziwieniu miejscowych, bo według przedwojennych jeszcze obyczajów pani inżynierowa (mąż skończył politechnikę, oczywiście wydział lotniczy) powinna siedzieć w domu, polerować meble na wysoki połysk, opiekować się dzieckiem i brylować podczas domowych przyjęć. Jednak uparła się, skończyła kurs pilotażu, zdała egzamin - chlubnie! - stała się szybowcowym pilotem - mogła szybować wysoko nad ziemią, jak jej mąż, jak bohater powieści Selmy Lagerlöf. Latała latami, i to nie tylko dla przyjemności; przez ćwierć wieku była członkinią kadry narodowej. Poznała Żar i Leszno. Wyjeżdżała na międzynarodowe zawody - niezbyt daleko, mierząc dzisiejszą miarą, do Związku Radzieckiego, na Węgry, do Niemiec, ale wówczas każdy zagraniczny wyjazd był przygodą, podobnie ekscytującą jak samo latanie. W nieoficjalnych mistrzostwach świata kobiet (brały w nich udział panie z USA i Australii, a wtedy poznanie koleżanek pilotek z tak egzotycznych krajów też było przygodą) w Lesznie zajęła piąte miejsce. Na "bocianie" pobiła rekord świata w locie do celu i z powrotem. Rekordów kraju nie liczy, są gdzieś zanotowane w annałach polskiego szybownictwa. I wreszcie kolejna przygoda, lotnicza, choć przeżywana na ziemi - panna Hanna została kontrolerką lotów. Kontrolerką, nie kontrolerem, trzeba to koniecznie podkreślić, nie tylko z względu na językową poprawność, która nie pozwala na tak powszechną dzisiaj maskulinizację. Na kursie kontrolerów była jedyną kobietą wśród dwudziestu mężczyzn i zdobyła pierwszą lokatę. Od niej zależało bezpieczeństwo pasażerów, lotników, stewardes. Z mikrofonem w dłoni sprowadzała na ziemię samoloty, już nie szybowce, lekkie, delikatne jak ważki, ale wielkie, ciężkie maszyny. Chociaż niebo nie było wówczas, tak jak dzisiaj, pełne samolotów, chociaż nie przylatywały zza oceanu samolotowe mastodonty z setkami pasażerów na pokładzie, praca była ciężka, wyczerpująca (dwadzieścia cztery godziny dyżurów!), ale także fascynująca. I może dlatego broniła się przed przejęciem rodzinnego zakładu. Przed ciszą pracowni, w której czerwienią płonie przekształcany w maki jedwab, a złoty brokat zamienia się w róże, jakich nie zna przyroda.
Jednak nie miała wyjścia - matka zachorowała i ktoś musiał zająć się pracownią. Wiedziała, jak ze szlachetnych tkanin wyczarowywać róże, storczyki, piwonie, astry, maki, fiołki, konwalie. Miała zręczne palce, talent i studia plastyczne pozwalały jej kreślić na tkaninie delikatne wzory - niektóre kwiaty podmalowywało się anilinowymi farbami, przydając im prawdziwości, zbliżając do kwietnego, żywego oryginału. Jeszcze żyły stare pracownice, a kiedy było szczególnie wiele pracy, pomagały córki przyjaciółek z lotniczego i harcerskiego bractwa, bo pani Hanna była też zapaloną harcerką.
Zaczęła się inna przygoda, spokojna, bez dreszczu emocji. Pracownia przygotowywała kwiaty dla teatrów, każdy scenograf wiedział, że najlepsze róże i malwy można zamówić w zakładzie przy Floriańskiej, przy św. Tomasza. Szły więc zamówienia, nawet z daleka, z Warszawy, Poznania, Rzeszowa, z teatrów i telewizji. Zamawiał kwiaty Frycz, zamawiał Stopka, Janicka. Zamawiała pani Krystyna Zachwatowicz, która pomogła w zdobyciu nowego lokalu. Tadeusz Kantor jako jedyny zażyczył sobie kwiatów ze zwyczajnego, grubego płótna, bo taki był jego reżyserski i scenograficzny pomysł. W operze i operetce na głowach śpiewaczek, przy gorsach ich sukien jaśniały kwiaty z pracowni przy ulicy św. Tomasza.
Jednak przede wszystkim klientami są kobiety. Decydują się na jeden z gotowych wzorów (ile ich jest, pani Hanna nie pamięta, po prostu mnóstwo) lub przynoszą zdjęcia z kolorowych czasopism - jako wzór do skopiowania. Kiedy nadejdzie czas pierwszych komunii, jak woda idą wianuszki z konwalii. Konwaliowe płatki są tak drobne, że nie wycina się ich ręcznie, służy do tego specjalna sztanca. Muszą - jak wszystkie kwiaty - być robione ze szlachetnych, naturalnych materiałów, nigdy z syntetycznych, plastykowych, bo plastyk topi się podczas obróbki. Przychodzą przyszłe panny młode - po ozdoby do sukni - dla siebie i dla druhen. Kiedyś, w latach pięćdziesiątych, kiedy trudno było o materiały, klientki niekiedy przynosiły kolorowe szmatki, zachowane z lepszych czasów, wyszperane z szuflad i zakamarków szaf. Przychodzą dziewczęta i kobiety, które sztucznymi kwiatami chcą ozdobić sukienki, kostiumy, żakiety. W czasach dziwnych, eklektycznych mód kwiaty nosi się nawet do futer, wbrew przysłowiu o niestosowności kwiatka do kożucha. Młode dziewczęta ozdabiają nimi nadgarstki, kwiaty - jak w hippiesowskiej piosence o San Francisco - zdobią włosy. Dlatego w pracowni, na główkach ze styropianu, spoczywają ukwiecone peruki.
Jak się rzekło - moda faluje. Falami napływają także klientki. Są miesiące chude, kiedy pracownia nie przynosi dochodów, wprost przeciwnie - trzeba do niej dokładać. Są też miesiące tłuste - z niewielkimi zyskami. Dzięki nim trwa ostatnia w Krakowie artystyczna pracownia sztucznych kwiatów. Trwają stare narzędzia, kupione w Wiedniu, w czasach, kiedy jeszcze panował stary cesarz z siwymi bokobrodami. Trwają drobne, zawodowe tajemnice - takie jak apretura kwietnych płatków, których nie usztywnia się zwyczajnym krochmalem, ale własnoręcznie sporządzoną mieszanką. W zasadzie to nie tajemnica, pani Hanna skłonna byłaby udostępnić przepis, ale nie zdradzajmy go, bo wszystko, co piękne i stare, powinno być owiane mgiełką lekkiej tajemnicy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski